„Bałkańskie upiory” byłyby całkiem dobrą książką, gdyby autor nie zgrywał co chwilę bohatera i gdyby lepiej ukrywał pogardę wobec osób, które opisuje.
W komentarzach pod poprzednim tekstem znowu pojawił się ktoś, kto polecał mi przeczytanie „Bałkańskich upiorów” Roberta Kaplana. Problem w tym, że ja Kaplana znam, ale po prostu go nie lubię.
Już w pierwszej jego książce, którą przeczytałem, „Na wschód do Tatarii”, sprawiał dość bucowate wrażenie. Mimo że co chwila podkreślał to, jak to nie unikał kontaktu z miejscowymi, to na prawie każdy z opisywanych przez siebie narodów patrzył z poczuciem wyższości. Bułgarzy, Turcy czy Azerowie byli dla niego zgrają rządzonych obsesjami wąsaczy, którzy ciągle kłócą się z sąsiadami nie wiadomo właściwie, o co.
„Na wschód…” to jednak w porównaniu z „Bałkańskimi upiorami” obraz wymalowany pastelowymi barwami.
W tej książce Chorwaci to faszyści, Serbowie wariaci, Albańczycy pijacy, a Rumuni… A o Rumunach pisze Kaplan tak:
[…] mogłem zabrać tylko jedną zmianę odzieży. Doszedłem jednak do wniosku, że nie ma znaczenia, jak wyglądam, skoro będę spotykać się z Rumunami, których ubrania są bardziej sfatygowane niż moje.
Słodko, prawda? A to tylko mały fragmencik z kilkudziesięciu stron poświęconych Rumunii. Obraz, jak się z tego wszystkiego wyłania, jest po prostu przerażający. Rumuni śmierdzą, smarkają w palce, a bimber walą od samego rana.
Do tego nawet ci co bystrzejsi, mówiący obcymi językami, wyznają jakieś spiskowe teorie dziejów i ogólnie nie wiedzą, co należy sądzić o różnych sprawach. Dopiero gość z Nowego Jorku wyjaśni im, co mają myśleć na temat swojej historii. Nie zauważa przy tym, że przy ocenie Franklina Delano Roosevelta, to ciemni rumuńscy chłopi wykazują więcej zdrowego rozsądku, niż znany komentator polityczny największych światowych gazet. Ale w końcu, jak śpiewał Kaczmarski, „tylko ofiary się nie mylą”.
Momentami Kaplan ociera się o autoparodię. Spróbujcie nie parsknąć śmiechem czytając, jak chciał zobaczyć okolice budowy elektrowni jądrowej w Cernavodzie i wspiął się przy tym na wyżyny sztuki kamuflażu:
Nie chcąc wzbudzić podejrzeń milicjantów lub Securitate, którzy nie lubili, gdy cudzoziemcy wścibiali nos gdzie nie trzeba, miałem na sobie zabłocone ubranie, a w ręku ściskałem butelkę śliwowicy w papierowej torebce.
Papierowa torebka musiała najwidoczniej zmylić rumuńskie milicje tajne, jawne i dwupłciowe, skoro możemy teraz przeczytać ten mrożący krew w żyłach opis.
„Bałkańskie upiory” czyta się dobrze wtedy, kiedy Kaplan przestaje zajmować się sobą i brudasami, którzy go otaczają, a zaczyna pisać o historii odwiedzanych krajów. Chociaż i tutaj zdarzają się miejsca, w których można się zaśmiać (Austro-Węgry wkraczające do Albanii, żeby „ukarać serbskich agresorów”), to jednak da się wyciągnąć z tej książki sporo informacji. Niestety, te lepsze momenty Kaplan niszczy co chwilę, próbując pozować na wielkiego bohatera.
Chociaż sypia w hotelu, w którym doba kosztuje równowartość miesięcznej rumuńskiej pensji, to nie przeszkadza mu to w przedstawianiu swoich podróży jako awanturniczych wręcz przygód.
Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze powtarzane w kółko przechwałki, jak to przed 1989 rokiem nikt, poza Kaplanem oczywiście, nie interesował się Bałkanami. Autor przyjął chyba zasadę, że swoim czytelnikom musi to powtarzać co dziesięć stron, bo inaczej zapomną. Cel, przynajmniej w moim przypadku, został osiągnięty, zapamiętam to bowiem do końca życia.
A wy, skoro główną myśl „Bałkańskich upiorów” już znacie, możecie wziąć się za lekturę innych, lepszych książek na temat Bałkanów.
Nie musicie dziękować.