Mircza Pastuch, Piotr Kulawy, Wład Diabeł, Stefan Szarańcza, Bogdan Ślepy, Stefan Głuchy, Piotr Kolczyk czy Radu Łysy – każdy z nich przez jakiś czas rządził Wołoszczyzną lub Mołdawią.
Łysy, Kulawy i jeszcze Młody na dodatek – brzmi to jak ksywy członków osiedlowego gangu. I rzeczywiście, w pewnym momencie cała zabawa zaczęła przypominać mafię zajmującą się wymuszaniem haraczy.
Cyganie nie mają najlepszej prasy. W Polsce mówi się o nich prawie wyłącznie źle, a to i tak nic w porównaniu z tym, co usłyszeć możecie na ich temat od przeciętnego Słowaka czy Węgra. Ale prawdziwe morze bluzgów wylewają na Cyganów Rumuni.
Nieważne, czy rozmawiacie z rolnikiem na zadupiu gdzieś w Kriszanie, czy z młodym, wykształconym mieszkańcem Bukaresztu. Zawsze w końcu usłyszycie, że wasz rozmówca „nie jest rasistą, ale Cyganie…” Co mniej zorientowanych może to zbić z tropu, bo przecież „Rumun” to dla niektórych dokładnie to samo, co Cygan. Parę zbiegów okoliczności, podobna nazwa i to samo miejsce zamieszkania, no i stało się. Rumuni i Romowie już chyba na zawsze dla wielu będą jednym i tym samym narodem.
Wszystko to jest tym bardziej frustrujące dla ludu, który na każdym kroku podkreśla, że wywodzi się od dumnych Rzymian i wojowniczych Daków. Ludu, którego przedstawiciele, tacy jak Stefan Wielki czy Michał Waleczny przez wieki stawiali czoła tureckim najeźdźcom. I choć opuszczeni przez resztę Europy, musieli w końcu uznać turecką zwierzchność, to zachowali swoją kulturę i wiarę. Tak jak Konstantyn Brâncoveanu.
Ten książę Wołoszczyzny przed śmiercią musiał przyglądać się, jak mordowani są po kolei jego czterej synowie. Jeden z nich chciał uratować się przyjmując islam, jednak ojciec nie pozwolił mu na to. Jak w balladzie Mioriţa, Rumun nie może uniknąć przeznaczenia. Może się z nim tylko pogodzić.
Na współczesną Rumunię składają się z grubsza cztery krainy historyczne – Dobrudża, Mołdawia, Wołoszczyzna i Transylwania, zwana też Siedmiogrodem. W przeciwieństwie do wielu sztucznych granic, tutaj natura zadbała o to, by były one trwałe. Dobrudżę od reszty kraju oddziela Dunaj, za to łączą ledwie dwa mosty. Transylwanię od Wschodu i Południa ogranicza łuk Karpat, które też stanowią nie lada wyzwanie dla logistyków.
Kiedy władzą w Dobrudży zaczęli się wymieniać Bułgarzy, Bizancjum i Turcy, a Siedmiogród zdobyli Węgrzy, połączenie między Mołdawią i Wołoszczyzną stało się kruche i trudno było utrzymać jedność tych krain. Spójrzcie tylko na mapę Rumunii sprzed I wojny światowej. Państwa tak nie wyglądają. A przynajmniej nie za długo.
Nie dziwne więc, że kiedy Michałowi Walecznemu udało się w 1600 roku na krótko zdobyć władzę jednocześnie w obu księstwach, to po drodze musiał podbić też Transylwanię. Przy okazji nadepnął jednak na zbyt wiele odcisków (dość powiedzieć, że z Michałem walczył również nasz Jan Zamoyski) i ostatecznie zabili go austriaccy „sojusznicy”.
W polskiej tradycji władców rumuńskich zwykło się nazywać hospodarami. Tytuł ten pojawił się w czternastym wieku, kiedy Basarab w Wołoszczyźnie i Bogdan w Mołdawii utworzyli swoje państwa. Ich władza nie odróżniała się szczególnie od władzy szeregu innych książąt. Rządzili po kilka-kilkanaście lat; jeśli mieli dość szczęścia, to do śmierci. Wkrótce jednak w wołoskie i mołdawskie sprawy zaczęli się wtrącać więksi sąsiedzi – Turcy, Węgrzy, Polacy, Austriacy. Faworyci sąsiednich dworów walczyli ze sobą, zdradzali swoich rodziców, tracili trony i zasiadali na nich ponownie.
W 1449 roku w Mołdawii było czterech władców, a w 1474 roku na Wołoszczyźnie Besarab Stary i Radu Piękny zmieniali się na tronie pięć razy. Łącznie w obu państwach władców było około dwustu i tylko najwięksi maniacy rumuńskiej historii potrafią wymienić wszystkich.
Jako że nie ma nic zabawniejszego, niż naśmiewanie się z nazwisk, wymienię więc tutaj tylko tych o co ciekawszych przydomkach: Mircza Pastuch, Piotr Kulawy, Wład Diabeł, Stefan Szarańcza, Piotr Kozak (może mało śmieszne, ale miałem kiedyś współlokatora, który się tak nazywał), Bogdan Ślepy, Stefan Głuchy, Piotr Kolczyk czy Radu Łysy.
Łysy, Kulawy i jeszcze Młody na dodatek – brzmi to jak ksywy członków osiedlowego gangu. I rzeczywiście, w pewnym momencie cała zabawa zaczęła przypominać mafię zajmującą się wymuszaniem haraczy. Wszystko z powodu Turków, którzy w rumuńskich księstwach znaleźli całkiem niezłe źródło dochodów. W pewnym momencie hospodarów spośród rumuńskiej arystokracji (bojarów) zaczął wybierać sułtan. Żeby zdobyć nominację, trzeba było słono zapłacić. Co więcej, władza hospodara nie była dożywotnia, a turecki władca mógł w każdej chwili obalić jednego i zastąpić go drugim.
Hospodar, niepewny ile czasu przyjdzie mu rządzić, do tego z długami, które zaciągnął, by móc opłacić łapówki dla sułtana i jego przybocznych, chciał jak najszybciej odbić sobie poniesione koszty. Nakładał więc na swoich poddanych horrendalnie wysokie podatki. Nie przejmował się ich gniewem, bo przecież zanim ci zdążą wybuchnąć, to sułtan najpewniej wyznaczy już następnego władcę.
Na początku XVIII wieku, kiedy po traktacie karłowickim Turcja zaczęła się cofać, co bardziej niecierpliwi hospodarowie zaczęli wypatrywać pomocy ze strony rosyjskiego cara. Jednak w 1711 roku Piotr I poniósł klęskę w bitwie nad Prutem i zrezygnował ze swoich roszczeń do „opieki” nad Mołdawią. Jego protegowany, mołdawski hospodar Dymitr Kantemir musiał szukać schronienia na terenie rosyjskiego imperium. Wołoszczyzną rządził wtedy wspomniany już Konstantyn Brâncoveanu. Co prawda nie wsparł on Piotra Wielkiego, jednak sułtan uznał, że sama pasywność to za mało i skazał go na śmierć.
Władza turecka na Bałkanach słabła bardzo szybko, w Konstantynopolu zadecydowano więc, że trzeba wzmocnić kontrolę nad dwoma naddunajskimi księstwami. Żeby to zrobić, trzeba było ograniczyć wpływy bojarów i oddać władzę w Jassach i Bukareszcie zaufanym ludziom. Znaleziono takich w elitarnej dzielnicy Konstantynopola, Fanarze, gdzie mieszkały bogate rodziny greckie.
W imperium osmańskim chrześcijanie nie mieli wielkich widoków na karierę państwową. Jeśli pominiemy system millet, to z najwyższych urzędów pozostawały im tylko posady wielkiego dragomana i wielkiego dragomana floty. Formalnie byli to tłumacze, jednak ze względu na niechęć Turków do używania języków obcych, w praktyce ten pierwszy monopolizował osmańską politykę zagraniczną, a ten drugi był de facto gubernatorem greckich wysp na Morzu Egejskim.
Pojawienie się możliwość rządzenia w Mołdawii czy na Wołoszczyźnie wyglądała kusząco, nawet jeśli władza ta miała mieć charakter bardziej urzędniczy, niż polityczny. Grecy byli więc zadowoleni, zadowolony był również sułtan, który za nominacje dostawał spore sumy. Nieszczęśliwi byli tylko Rumuni, którzy musieli to wszystko finansować. Jeden z zachodnich podróżników, który odwiedził wtedy rumuńskie księstwa, zapisał zdanie: „nie ma na ziemi łotrów podlejszego rodzaju niż fanarioci”.
Urzędniczy charakter rządów fanariotów świetnie widać na przykładzie Konstantyna Mawrokordata, którego przerzucano między Jassami, gdzie rządził cztery razy, a Bukaresztem, gdzie na tron wstępował pięć razy. Akurat on był zresztą jednym z lepszych fanariockich hospodarów, uprościł (co nie znaczy, że zmniejszył) podatki, zreformował administrację i zniósł poddaństwo chłopów.
Rządy fanariotów skończyły się wraz z wybuchem greckiej wojny o niepodległość w 1821 roku. Sułtan stracił zaufanie do swoich greckich poddanych, zwłaszcza, że to właśnie atakiem z naddunajskich księstw miało się rozpocząć powstanie. Co prawda greccy rewolucjoniści przybyli tu z Odessy pokłócili się z Rumunami i Turcy łatwo sobie z nimi poradzili, jednak wtedy sprawy w swoje ręce wzięli kleftowie z Peloponezu. Greków wsparli Rosjanie, którzy doszli aż do Adrianopola, gdzie podpisano traktat pokojowy. Poza uznaniem niepodległości Grecji, Rosjanie zdobyli też wpływy w obu państwach rumuńskich. Turkom pozostawał przywilej mianowania hospodarów i ściągania znacznie zmniejszonego haraczu.
Przez pięć lat, zanim sułtan spłacił narzuconą przez Rosjan kontrybucję, Mołdawia i Wołoszczyzna były zarządzane przez przysłanych z Petersburga gubernatorów. Wśród nich dobrze zapisał się Paweł Kisielow, który do dziś ma w centrum Bukaresztu park i przecinającą go aleję swojego imienia.
Hospodarowie byli najpierw władcami, potem urzędnikami, a skończyli łudząco przypominając współczesnych prezydentów. Jak bowiem inaczej nazwać głowę państwa, która po wygranych wyborach dostaje władzę na siedmioletnią kadencję? Tak było z Aleksandrem Janem Cuzą, który w styczniu 1859 roku wygrał wybory na hospodara Mołdawii, a miesiąc później dołączył do tego tytuł władcy Wołoszczyzny. Był to jeden z ostatnich kroków do zjednoczenia Rumunii. O tym jednak kiedy indziej.