Kiedy w 1878 roku europejskie mocarstwa wyznaczały granicę między Serbią i Rumunią, o małej wysepce po prostu… zapomniały. Przeoczona, pozostała w granicach oddalonego o setki kilometrów Imperium Osmańskiego. Nie podlegając cłom, podatkom i obowiązkowi służby wojskowej, mieszkańcy wyspy Kaleh dobrze żyli sobie z handlu.
Kiedy trzynastego kwietnia tego roku członek czeskiej partii liberalnej Vit Jedlička ogłosił powstanie Liberlandu, nowego państwa na dunajskiej wysepce wciśniętej między Chorwację i Serbię, nie wywołało to może politycznego trzęsienia ziemi, ale przyciągnęło uwagę mediów i sporej ilości ludzi. W ciągu tygodnia dwieście tysięcy osób wyraziło chęć przyjęcia liberlandzkiego obywatelstwa.
Jedlička nie był pierwszy, powstało już wiele podobnych tworów, nazywanych mikronacjami. Najsłynniejsza z nich jest Sealandia, której terytorium stanowi opuszczona platforma wojskowa na Kanale La Manche. Sam Dunaj zna zresztą jeszcze lepszą historię, o Ada Kaleh.
Kiedy w 1878 roku europejskie mocarstwa ustalały, co stanie się bałkańskimi posiadłościami pokonanej przez Rosję Turcji, ustalono też granicę między świeżo niepodległymi Serbią i Rumunią. Na długim odcinku ustalono ją na Dunaju, zapomniano jednak o małej wysepce znajdującej się na tej rzece. Nie została ona przyznana ani Serbom, ani Rumunom i z tego powodu pozostała w granicach Imperium Osmańskiego. Przez pewien czas nadzorowali ją austro-węgierscy okupanci, ale po kilku latach wrócili oni do kraju, a wyspa stała się kupieckim rajem. Nie podlegając cłom, podatkom i obowiązkowi służby wojskowej, mieszkańcy wyspy Kaleh dobrze żyli sobie z handlu. Dopiero w 1923 roku, po ostatecznym upadku sułtanatu, Rumuni włączyli wysepkę w swoje granice. Pół wieku później zniknęła ona zresztą pod wodą, w wyniku budowy tamy na Dunaju.
A skąd wziął się Liberland? Wszystko z powodu różnicy zdań między Belgradem i Zagrzebiem o to, jak wygląda granica między tymi krajami. Serbowie uważają, że granica powinna iść zgodnie się z głównym nurtem Dunaju. Chorwaci z kolei upierają się przy ustalonych jeszcze w czasach federacji granicach jednostek katastralnych, kiedy bieg potężnej rzeki był trochę inny.
Stworzona przez Radę Ministrów EWG tak zwana komisja Badentera przychyliła się do opinii Chorwatów. Oparła się ona na piątym artykule jugosłowiańskiej konstytucji, w którym mowa była o tym, że granice między republikami mogą się zmieniać tylko za zgodą obu zainteresowanych stron. Jednocześnie jednak Badenter pominął te punkty artykułu piątego, w których mowa była o niepodzielności Jugosławii i o wymaganej zgodzie wszystkich republik (a więc i Serbii) przy zmienianiu granic federacji (a więc i secesji Słowenii czy Chorwacji). Najważniejszym pytaniem jest zresztą to, jakim niby prawem organ powołany przez EWG decydować ma o granicach państw niebędących członkami tej wspólnoty?
Ustalenia komisji Badentera musiały ulec sile serbskich karabinów i choć większość państw (w tym Polska) oficjalnie uznaje „chorwacką” granicę, to w praktyce tereny sporne kontrolują Serbowie. Ciekawy jest przypadek dwóch wysepek, które z jednej strony leżą na zachód od głównego nurtu Dunaju, a więc poza granicą żądań serbskich, z drugiej zaś według podziału „katastralnego” należeć powinny do Serbii. Zagrzeb oddałby je Belgradowi, ten jednak odmawia ich przyjęcia, bojąc się podważenia swojej kontroli nad resztą z tych trochę ponad 100 kilometrów kwadratowych spornego terenu. W efekcie do rządów nad dwoma wysepkami nie palą się ani Chorwaci, ani Serbowie i właśnie jedna z nich stała się Liberlandem.
Spór o granicę na Dunaju toczy się już od dawna, ale ostatnio zwłaszcza Serbom zależy na jego rozwiązaniu. Z niezrozumiałych dla mnie powodów obecny serbski rząd bardzo chce przyłączenia do UE i obawia się, że Chorwaci mogą zablokować ich drogę do tej organizacji. Nie są to obawy pozbawione podstaw. Taki szantaż zastosowała bowiem Słowenia wobec Chorwacji, blokując od grudnia 2008 do września 2009 negocjacje akcesyjne między Zagrzebiem a UE.
Również te dwa kraje mają bowiem problem z ustaleniem granicy. Chodzi zwłaszcza o zatokę pirańską i wytyczenie granicy między wodami terytorialnymi obu krajów. Gdyby poprowadzić ją środkiem zatoki, Słoweńcy nie mieliby dostępu do otwartego morza. Ostatecznie oba państwa zgodziły się na to, by ich spór rozstrzygnięty został w międzynarodowym arbitrażu.
W taki sposób w 2009 roku zakończył się spór między Rumunią i Ukrainą o to, czy Wyspa Żmij jest wyspą właśnie, czy też tylko skałą. Spór bynajmniej nie akademicki, bo w zależności od decyzji całkiem spore połacie bogatego w węglowodory czarnomorskiego dna przynależeć miały do jednej bądź drugiej strony. Jeśliby bowiem należący do Ukrainy Ostrów Żmijnyj uznać za wyspę, jej szelf również przypadłby Ukrainie, w przeciwnym wypadku uzyskałaby ona tylko teren 12 mil dookoła skały, resztę zaś kontrolowaliby Rumuni. Ukraińcy pobudowali nawet na bezludnej „wyspie” lipne koszary i pocztę, żeby poprzeć swoje pretensje, jednak Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze większość spornego obszaru oddał pod kontrolę Bukaresztu. Ukraińcy zgodzili się z wyrokiem, mają zresztą teraz ważniejsze sprawy na głowie.
O niezamieszkaną wysepkę Imia/Kardak kłóciły się Grecja i Turcja. Pod koniec 1995 roku na pobliskiej mieliźnie utkwił turecki statek. Jego załoga nie zgodziła się na grecką pomoc, bowiem na tureckich mapach wysepka widniała jako część ich państwa. Grecki burmistrz pobliskiego Kalimnos wysłał na wyspę grupkę ludzi z popem na czele, by wywiesili tam flagę Hellady. Turecka gazeta odpowiedziała organizując helikopter, którym na skałę dostali się dziennikarze, by grecki sztandar zastąpić tureckim. Wkrótce w pobliżu Imii pojawił się floty wojenne obu państw. Gdyby nie interwencja Billa Clintona, ten spór o kilka skał mógłby skończyć się wojną między dwoma członkami NATO.
Spór o Imię/Kardak jest częścią większej dyskusji o to, jak wyznaczone mają być strefy kontroli na Morzu Egejskim i w powietrzu nad nim. Turcy nigdy nie byli narodem rozkochanym w morzu, w efekcie czego nawet u samych wybrzeży Azji Mniejszej większość wysp jest częścią Grecji. Ankara obawia się, że w tej sytuacji Morze Egejskie stanie się „greckim jeziorem”.
Do statusu „czarnogórskiego jeziora” blisko jest Boce Kotorskiej. O tym, jak ważny to akwen niech świadczy fakt, że w czasie II wojny światowej Włosi rządzili zatoką bezpośrednio, nie dopuszczając tam kontrolowanych przez siebie „Niezależnych” Państw: Chorwackiego i Czarnogórskiego.
Obecnie zainteresowane „adriatyckim fiordem” są oprócz Czarnogóry również Chorwacja oraz Bośnia i Hercegowina. Ta pierwsza rządzi na półwyspie Prevlaka, dzięki czemu może kontrolować, kto wpływa do Boki. Od 1939 roku ten teren w kształcie kosy należał do autonomicznej Banowiny Chorwackiej, również Chorwaci rządzili tutaj w czasach federacji, a o znaczeniu wojskowym może świadczyć to, że od 1955 wstęp na Prevlakę był zabroniony dla cywilów.
W 1991 roku, podczas wojny o niepodległość Chorwacji, będący sojusznikami Serbów Czarnogórcy postanowili zająć ten teren i wyzwolić Kotor od chorwackiej kontroli. To właśnie Prevlaka (obok żądzy łupów) była głównym powodem oblężenia Dubrownika, które oznaczało dla Serbów wizerunkową katastrofę. Ostatecznie Chorwaci wygrali, a w 2002 roku Podgorica i Zagrzeb zawarły tymczasowe porozumienie, na mocy którego sporny teren oddano Chorwacji, pod warunkiem jego demilitaryzacji.
Mniej znana jest sprawa Sutoriny. Ten oddzielający Chorwację i Czarnogórę, wąski na kilkaset metrów i długi na dziesięć kilometrów obszar przez wieki należał do Bośni i Hercegowiny. Tak było po traktacie karłowickim, kiedy to włączono go do elajetu Bośni, tak było po traktacie berlińskim w 1878 roku, kiedy tak jak do reszty BiH weszli tutaj CK-żołnierze. W czasach monarchii SHS Bośnia jako osobny twór zniknęła, a kiedy pojawiła się na nowo w czasach Tity, o jej granicach decydowała komisja, na której czele stał Czarnogórzec Đilas. To dzięki jego wpływom Sutorina przyłączona została do Czarnogóry, która w zamian dała Bośniakom niewiele warte wioski w górach.
Niewiele, bo tracąc Sutorinę BiH traciła dostęp do Boki Kotorskiej. Obecnie malutki fragment wybrzeża mają Bośniacy na krótkim odcinku w okolicy miasteczka Naum. W dodatku by dostać się na otwarte morze statki muszą tam przepłynąć przez chorwackie wody wewnętrzne. Trudno się dziwić bośniackim politykom, że chcieliby to zmienić. Proponują międzynarodowy arbitraż, na który absolutnie nie godzi się Podgorica, która nie chce słyszeć o jakichkolwiek zmianach. W odpowiedzi na coraz głośniejsze żądania ponownego rozpatrzenia kwestii Sutoriny, czarnogórski rząd piętnastego stycznia tego roku odwołał swojego ambasadora z Sarajewa.
Może jego miejsce zajmie przedstawiciel Liberlandu?