Przy morwówce i najlepszych frytkach, jakie jadłem w życiu, gospodarz tłumaczył zgromadzonym, że Polska jest prawdziwą fabryką świata. Jeśli weźmiesz jakiś produkt, to jeśli nie będzie on „Made in China”, to najpewniej zrobili go właśnie Polacy.
Polacy są świetnym narodem. Dowcipni, pomocni, ciekawi świata, mądrze tolerancyjni, nie narzucają się obcym ze swoimi problemami. Do tego wszystkiego mówią po polsku jak żaden inny naród na świecie. Jeśli miałbym wymienić jakąś wadę, która mnie w moim narodzie najbardziej denerwuje, to byłaby nią chorobliwie niska samoocena i wynikająca z niej nieznośna fiksacja na punkcie tego, co też o nas myślą za granicą.
Chociaż jestem świadomy tej wady i szczerze jej nienawidzę, jestem jednak również nieodrodnym synem swojego narodu. Dlatego kiedy jestem zagranico też nadstawiam ucha, co tam o nas myślą. Zazwyczaj nie myślą za dużo. Poza sąsiadami, którzy, z wyjątkiem Białorusinów i może Słowaków, niezbyt nas lubią, inne narody mają raczej mgliste pojęcie o Polsce. Czasem trafię na kogoś, kto był w Warszawie czy Krakowie (z co bardziej nietypowych: barmanka z knajpy w Petrovaradinie była na konkursie tańca w Białej Podlaskiej, a pewien kosowski Albańczyk robił interesy w Chorzowie i nawet nauczył się polskiego).
Zwykle jednak ich znajomość naszego kraju ogranicza się do paru nazwisk.
Kiedyś byłem w albańskiej Vlorze, skąd miałem jechać dalej na południe, do Dhermi. Zapytałem siedzących w jakiejś kawiarni lokalsów o autobus, na co ci gestem kazali mu usiąść, bo autokar miał za godzinę odjechać właśnie spod tej knajpy. Ktoś zamówił po piwie i zaczęliśmy „rozmawiać” w języku międzynarodowym.
– Anglia? Germania? – zrozumiałem, że śniady Albańczyk pyta się, skąd jestem.
– Jo. Polonia.
– Polonia, Polonia… Boniek! Futbol!
Obecnie pewnie większość wspomniałaby o Lewandowskim, ale niektórzy nadal pamiętają gwiazdy z danych lat. Dość powiedzieć, że poznany kiedy indziej Węgier Atylla pamiętał nawet Jerzego Gorgonia.
Niezłą renomę mają też nasi kibice. Zwłaszcza w Serbii, którą w sprawie Kosowa popiera wielu polskich fanów. Zdjęcia sektorówek z hasłami typu „Kosovo je Srbija” krążą po serbskim internecie.
Dzięki temu niektórzy Serbowie nadal uważają, że Polska nie uznała niepodległości Prisztiny. Kiedy jechałem z Jagodiny do Smedereva, kierowca z tej racji zboczył trochę z trasy i dowiózł do centrum byłej serbskiej stolicy. Nie wyprowadzałem go z błędu, bo, cóż, bardzo się wtedy chciałem do tego centrum dostać. I powiedzcie, że kibice nie robią nic dobrego!
Piłka nożna to jedno, innym nasz kraj kojarzy się z biznesem. I to biznesem na dużą skalę. Gospodarz knajpy w chorwackim Erducie do gwiazd polskiego przemysłu zaliczył Škodę. A i tak nie przebił jednak Serża: Ormianina, który zatrzymał się, kiedy stopowałem z Eczmiadzynu do Giumri. Serż był w odwiedzinach u rodziny i przyjaciół w miasteczku Dalarik, na codzień pracował zaś w Kłajpedzie.
Tam też odlatywał następnego dnia, a koledzy robili mu pożegnalną imprezę, na którą zostałem zaproszony. Przy morwówce i najlepszych frytkach, jakie jadłem w życiu, gospodarz tłumaczył zgromadzonym, że Polska jest prawdziwą fabryką świata. Jeśli weźmiesz jakiś produkt, to jeśli nie będzie on „Made in China”, to najpewniej zrobili go właśnie Polacy.
Nie wiem, skąd się wzięła ta opinia, choć czasem rzeczywiście można trafić na rzeczy wyprodukowane w Polsce. W bośniackim Travniku kupiłem butelkę Frugo, czasem widziałem produkowane w Sochaczewie, a niedostępne u nas Gwiazdki Milky Way, a w sklepie koło Dworca Wschodniego w Budapeszcie trafiłem na polski cukier produkowany przez firmę o wdzięcznej nazwie Katolik.
Prawdziwym polskim hitem eksportowym jest jednak, zwłaszcza w byłym Sojuzie, serial o czterech pancernych. Z tego powodu mam tam zwykle problem z przedstawianiem się. Zamiast „Jarek” prawie każdy Rosjanin, Gruzin czy Łotysz słyszy „Janek”. Nie ma co się jednak denerwować, bo bywa jeszcze gorzej. Po turecku moje imię brzmi bowiem prawie jak „yarak„, czyli „penis”. Żeby oszczędzić sobie kłopotliwych sytuacji, w Turcji przedstawiałem się więc jako „Jarosław”.
A skoro jesteśmy przy pancernych, to przypomniała mi się jeszcze na koniec historia z Odessy. Pracujący w hostelu Rosjanin Serioża zaproponował pewnego wieczoru, żebyśmy coś wypili. Przy gruzińskim winie, ukraińskiej wódce i naddniestrzańskim koniaku rozmowa zeszła, co oczywiste, na politykę. Serioża nie mógł zrozumieć, czemu Polacy nie lubią Rosjan. Kiedy próbowałem wyjaśnić, że Rosjan to nawet możemy lubić, ale Kreml już niekoniecznie, mój gospodarz tylko coraz bardziej się zaperzał. Zwłaszcza, kiedy nie działały na mnie jego opisy amerykańskich zbrodni. W końcu oświadczył:
– A chuj. I tak nie macie czołgów.