Albańczycy stanowią dziś ogromną większość mieszkańców Kosowa. Nie oznacza to jednak, że tutejsi Serbowie rozpłynęli się w powietrzu.
Most w centrum Mitrowicy wybudowano, za francuskie pieniądze, ledwie czternaście lat temu. Długo jednak nie wytrzymał w pierwotnym stanie. Chodniki po bokach jeszcze funkcjonują, ale tam, gdzie kiedyś była jezdnia, Serbowie posiali trawę, postawili gazony z małymi drzewkami i wszystko nazwali ironicznie „Parkiem Pokoju”. Podjazd do mostu jest z obu stron wykorzystywany jako parking, bo i tak nikt nie ma zamiaru przejeżdżać na drugi brzeg. O ile dałby radę przejechać przez barykady ustawione z rozbitego betonu.
Gdyby nie to, że zamiast natrętnych celników na moście stoją rozleniwieni żołnierze sił międzynarodowych, rzeka Ibar wyglądałaby jak granica między dwoma państwami. Na północnym brzegu nie sposób znaleźć paskudnej flagi Kosowa czy też powszechnego tam sztandaru z czarnym, dwugłowym, albańskim orłem. W zamian za to wszędzie wiszą serbskie tricolore z równie dwugłowym, ale już białym ptakiem Nemanjiciów. Ulice noszą tu imiona nie albańskich nastolatków zabitych w wojnie 1998-99, ale serbskich władców: księcia Miłosza, króla Piotra, cara Duszana.
Między modnymi kawiarniami, identycznymi od Nowego Sadu do Bitoli, poupychanych jest kilka kafan. Tutaj między drzeworytami ze świętym Jerzym a portretem Dražy Mihailovicia wiszą zdjęcia prezydenta Putina, a obok gołych bab: kalendarz sprzed piętnastu lat z fotką Miloševicia. Nikt jednak nie patrzy na ściany: akurat dzisiaj jest mecz Đokovicia, więc w telewizorach tenis, a wszyscy skupieni patrzą w ekran.
Serbska część Mitrowicy jest stolicą Północnego Kosowa: nieformalnego obszaru, który choć oficjalnie podlega władzom w Prisztinie1, to zamieszkany jest prawie wyłącznie przez Serbów. Jego mieszkańcy, bezpośrednio granicząc z Serbią, mogą zachować przynajmniej symboliczną niezależność od Kosowa. Walutą jest tutaj serbski dinar, nie euro. Porządku pilnują patrole KFOR i EULEX, jednak nawet funkcjonariusze sił międzynarodowych wolą ograniczyć do minimum swoje interwencje, by niepotrzebnie nie prowokować mieszkańców. Dlatego też nikt nie niepokoi kierowców jeżdżących bez tablic rejestracyjnych. Jeśli ktoś już tu takie tablice ma, to nie te kosowskie, a wydawane przez serbskie urzędy.
Chociaż ostatecznie, po miesiącach ulicznych walk i protestów, Prisztinie udało się z pomocą NATO obsadzić posterunki na granicy z Serbią, nie ma ona szans na kontrolowanie górskich szlaków, a kontrabanda kwitnie. W efekcie benzyna potrafi tutaj kosztować złotówkę mniej, niż w albańskiej części Kosowa. Przynajmniej w ten sposób Belgrad może po cichu wspierać region, gdzie z powodu wojny oraz zamknięcia kopalni Trepča, największego pracodawcy, poziom bezrobocia potrafił przekroczyć 75%.
Serbowie w Kosowie mieszkają jednak nie tylko przy granicy, ale też w mniejszych lub większych enklawach, otoczeni przez Albańczyków. Największą z nich jest położona na przedmieściach Prisztiny Gračanica. Wraz z otaczającymi ją serbskimi wioskami stała się nieformalną stolicą Serbów żyjących na południe od Ibaru. To tu ściągali ci, którzy nie chcieli lub nie mogli mieszkać wśród albańskich sąsiadów w Prisztinie, Prizrenie czy Uroševacu.
Tutaj mieszkańcy nie mogą już sobie pozwolić na brak tablic rejestracyjnych. Na słupach wiszą co prawda plakaty wyborcze serbskich polityków, ale tych współpracujących z władzami w Prisztinie, a nie, jak w Mitrowicy, tych działających w Belgradzie. Tylko serbskie flagi są tu wszechobecne, największą z nich tworzą zasłony w miejscowych ośrodku zdrowia.
Najważniejszy w tym dziesięciotysięcznym mieście jest klasztor, wybudowany w XIV wieku przez króla Stefana Milutina. Dzisiaj ten bezcenny zabytek chroni mur uwieńczony drutem kolczastym. Bo chociaż na co dzień panuje tu spokój, to albańscy sąsiedzi są blisko, a ich nienawiść jest dalej żywa.
Czuć ją w położonym nieopodal miasteczku Lipljan. Większość jego mieszkańców to Albańczycy, jednak nadal mieszka tu kilkuset Serbów. O ósmej rano trzech z nich siedzi w knajpie Stari Bunar, popijając Zaječarsko i oglądając teledysk Cecy. Udają głupich, kiedy pytam ich o policjantkę, która cały czas siedzi przed wejściem i obserwuje ulicę. Jaka policjantka? No, może się zmęczyła, to siedzi.
Stary Bunar swoją nazwę wziął od studni, która stoi tuż obok. Wedle legendy, jest ona połączona ze znajdującą się nieopodal cerkwią. To w niej schronili się Serbowie, kiedy w 2004 roku Albańczycy zaatakowali ich, zabijając tutaj cztery osoby. Nenad, mierzący może 150 cm pomocnik popa, akurat otwierał bramę, kiedy przechodziłem tuż obok świątyni. Poza rzeźbionymi kamieniami, które są tutaj jeszcze od starożytności i freskami sprzed kilkuset lat, pokazał też zniszczone w czasie zamieszek święte obrazy. Pochlapane czarną farbą, z nabazgranymi skrótami „UÇK’.
Lipjan nie był jedynym miejscem, w którym Albańczycy zaatakowali Serbów jedenaście lat temu. W ciągu dwudniowych (17 i 18 marca) zamieszek zginęło wtedy 28 osób, spalono prawie tysiąc domów i zbezczeszczono 35 cerkwi.
Prizren to najładniejsze miasto Kosowa, turystyczna stolica tego kraju. Jedną z najważniejszych atrakcji jest zamek, z którego pięknie widać całe miasto wraz z okolicą. Żeby się tam dostać, trzeba przejść przez byłą dzielnicę serbską. Byłą, bo cała została zniszczona w marcu 2004. Do dzisiaj puste stoją splądrowane wtedy domy, chociaż Albańczycy powoli zaczynają na ich miejscu stawiać nowe. Ciekawe, ilu z odwiedzających Prizren turystów zdaje sobie sprawę, dlaczego akurat tutaj tyle wybitych okien i rozwalonych ścian.
Większość Serbów opuściła Prizren, jednak nadal funkcjonuje tutaj prawosławne seminarium. Uczy się w nim między innymi Goran, osiemnastoletni chłopak z Kruševaca, którego wysłał tutaj dwa lata temu jego biskup. Po święceniach Goran liczy na powrót do rodzinnego miasta. Poznałem go nie w Prizrenie, a w klasztorze Visoki Dečani, gdzie był w odwiedzinach. Mieszka tu dwudziestu kilku mnichów, którzy również przyjechali z różnych części Kosowa czy Serbii, w okolicy mieszkają bowiem sami Albańczycy.
Monastyr, założony przez króla Stefana, nazywanego z tego powodu Dečanskim, znajduje się kawałek od centrum miasta. Na drodze do niego stoją dwa posterunki, obsadzone austriackimi żołnierzami. Żeby wejść do środka, musiałem zostawić im dowód osobisty. W zamian dostałem identyfikator, który po wyjściu mogłem wymienić z powrotem na dowód. Tak samo było w Peci, gdzie Słoweńcy pilnują wejścia do dawnej siedziby serbskiego patriarchy.
Podziwiając kilkusetletnie freski w Gračanicy, Peci czy Dečani, możemy zrozumieć jak wielką przeszłość mają za sobą kosowscy Serbowie. Niestety, kiedy tylko wyjdziemy poza mury tych klasztorów, nasuwa się pytanie, czy mają tu przyszłość.
1 O ile wierzyć polskiemu MSZ. Bo Serbia, Rosja czy Hiszpania uważają inaczej. Wróć.