Rozmowa z Markiem Rezlerem, historykiem specjalizującym się w dziejach Polski oraz Wielkopolski XIX i XX wieku.
Przyjęło się uważać, że poznaniacy w porównaniu z pozostałymi zaborami żyli jak w raju. Dlaczego wybuchło powstanie?
Jak w raju żyli mieszkańcy zaboru austriackiego, gdzie od 1867 r. mieliśmy do czynienia z autonomią. W Wielkopolsce sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Po utworzeniu Cesarstwa Niemieckiego Bismarck rozpoczął kolejny etap zjednoczenia Niemiec: duchową integrację narodu.
Na czym to miało polegać?
Mieszkaniec Hesji miał się czuć Niemcem pochodzenia heskiego, Bawarczyk – Niemcem pochodzenia bawarskiego, a Polak – Niemcem polskiego pochodzenia. Było to zadanie obliczone na wiele pokoleń. Wiadomo, że istniały wtedy konflikty np. między Bawarczykami a mieszkańcami Prus. To są różne światy, mimo że ci ludzie mówią zbliżonym językiem niemieckim. Wielkopolanie w pewnym momencie znaleźli się w bardzo niekomfortowym położeniu.
Sam rozbiór i utrata niepodległości nie były chyba zbyt przyjemną sytuacją.
Jeszcze wtedy nie było tak źle. Gdy doszło do rozbiorów, przyjęliśmy je spokojnie, bo były to czasy, kiedy nie istniało jeszcze pojęcie obywatelskości w dzisiejszym znaczeniu. Czy płaciło się podatki w Berlinie czy w Warszawie, to nie miało większego znaczenia. Jednak Prusacy, próbując zbyt szybko zintegrować zdobyte ziemie przez wprowadzenie swoich porządków, doprowadzili do tego, że wystarczyło półtora roku, by ludność obróciła się przeciwko nim. W sierpniu 1794 r. wybuchło tutaj pierwsze powstanie będące częścią insurekcji kościuszkowskiej. We wrześniu do Wielkopolski wkroczył korpus gen. Jana Henryka Dąbrowskiego. Początek był rzeczywiście pomyślny. Natomiast później wszystko zależało od stanowiska Berlina. Twierdzenie, że był tutaj ciągły konflikt, nieustanna wojna polsko-niemiecka, jest błędne. Stosunki były bardzo różne. Wszystko zależało od ludzi, od sytuacji, natomiast stosunek do ludności polskiej był sterowany decyzjami administracji centralnej, aktualnym etapem rozwoju sytuacji. W końcu nie można stale z kimś wojować tylko dlatego, że nazywa się Schulze czy Kwiatkowski, chociaż jest sąsiadem. Najczęściej do konfliktów (wcale nie najostrzejszych) dochodziło na tle osobistym, prywatnym, zawodowym. Trwała też konkurencja gospodarcza, ale żyło się normalnie. Stosunki były jako tako poprawne. Natomiast Berlin sterował całością rozwoju sytuacji na terenie zaboru pruskiego. Problemy pojawiły się wówczas, gdy Niemcy zaczęły się jednoczyć. Wtedy zaczęło się kształtować dzisiejsze pojęcie państwa, patriotyzmu, nacjonalizmu, szowinizmu, pojęcie państwowości, obywatelskości.
Z czego to wynikało?
Z przyspieszenia tempa integracji całości ziem Cesarstwa Niemieckiego. Dodajmy, że był to proces dokonujący się w połowie XIX w. niemal na całym kontynencie, najwyraźniej zauważalny jednak w przebiegu zjednoczenia Niemiec i Włoch.
I wtedy protestanccy Niemcy napotkali opór katolickich Polaków?
Zbitki pojęciowe Polak katolik, Niemiec protestant na dobre pojawiły się dopiero w okresie Kulturkampfu, czyli w latach 70. XIX w. Wtedy właśnie w ramach kontynuacji procesu jednoczenia Bismarck zaczął wymuszać posłuszeństwo na organizacjach, które miały swoich zwierzchników za granicą. Dziś bardzo często pod pojęciem Kulturkampfu rozumie się walkę z wiarą, z Kościołem, z religią. Nic podobnego. Religia była traktowana w Prusach jako bardzo ważny element wychowania obywatelskiego. Jednak nasilono naciski na Kościół katolicki, który – zgodnie z zasadą ecclesia supra – zawsze za jedynego zwierzchnika uznawał papieża, nie zaś miejscową administrację. To było nie do przyjęcia w Prusach, szczególnie w Niemczech Bismarckowskich.
I uderzono w kulturowe podwaliny polskości? Genialnie…
Uderzenie w Kościół przeprowadzono bardzo prymitywnie – przez ściganie, prześladowanie, dokuczanie. Proboszcz czy dziekan, który był wciąż ze swoimi parafianami, ciągle wśród nich, stawał się ich duchowym przywódcą. Jeżeli zatem był atakowany przez władze administracyjne, ludzie takie działanie odbierali jako atak na polskość. W rezultacie w świadomości ludzi powstała zbitka pojęciowa Polak katolik. Prześladując księdza, prześladuje się Polaków. Kulturkampf zakończył się z chwilą zawarcia ugody między papieżem i Berlinem. Obydwie strony, mocno poturbowane w wyniku walki, stwierdziły, że dalszy konflikt nie ma sensu. Zawarto wówczas ugodę i sojusz przeciwko wspólnemu wrogowi: socjalistom. Odtąd obydwie strony działały razem, ale Kościół katolicki – przynajmniej hierarchia w zaborze pruskim – w zamian za ów spokój zobowiązał się wycofać polskich księży z działalności innej niż duszpasterska.
Jakie to były obszary?
Gospodarczy, polityczny, ekonomiczny, kulturalny.
Czyli podstawy, bez których szybko następuje dezintegracja tożsamości. I Kościół na to przystał?
Podam dwa przykłady: księży Piotra Wawrzyniaka i Augustyna Szamarzewskiego. Oficjalnie nie zabroniono im pracy, ale przeniesiono do parafii, w których nawał obowiązków związanych z powołaniem uniemożliwiał prowadzenie działalności społecznej, nie mówiąc o narodowej. Tak „unieszkodliwiono” ks. Augusta Szamarzewskiego, patrona Związku Spółek Zarobkowych i Gospodarczych, którego przeniesiono na trudną parafię do Ostrowa Wielkopolskiego. Próbował się odwoływać – bezskutecznie. Zmarł na zawał w czasie mszy. Podobnie było z ks. Wawrzyniakiem, który jednak się nie dał. Po przeniesieniu do Mogilna nie tylko nie zaprzestał działalności społecznej, ale jeszcze ją rozszerzył. Zmarł na zawał serca we własnym mieszkaniu, mając 61 lat.
Zawał, wylew, choroby działaczy – to klasyka tamtego okresu. Ludzie nie wytrzymywali psychicznie, i to bez żadnego specjalnego terroru. Po prostu utrudniano im działanie i to wystarczało, żeby organizm nie wytrzymywał. Tak mimowolnie działał Kulturkampf: bezkrwawo, ale niezwykle skutecznie. Ale to był tak naprawdę początek końca zaboru. Dla sprawiedliwości trzeba podkreślić, że byli też hierarchowie, którzy bardzo pomagali polskim księżom działaczom, np. abp Florian Stablewski. Ale należeli raczej do wyjątków.
Minęło jedno pokolenie i zbliżał się rok 1901. Zaczęły się strajki szkolne.
Słynna Września i dzieci protestujące przeciw nauce religii po niemiecku.
Właśnie. To było następne pokolenie, dzieci tych, którzy przeszli Kulturkampf. Rodzice jakoś przełknęli germanizowanie geografii, historii, języka itd. Ale zakotłowało się, gdy ruszono im religię, czyli ostatni bastion polskości. A dzieci wrzesińskie to powstańcy wielkopolscy. Prusacy sami wychowali polskich działaczy politycznych, przedsiębiorców, sądząc, że jeśli ci będą mówić po niemiecku, staną się Niemcami. Tymczasem po nasileniu nacisku germanizacyjnego nastąpiła „awaria systemu”.
Zapomnieli o polskiej mentalności, która każe zwinąć się w kłębek i wiele znieść, ale pewnych granic przekroczyć nie pozwoli?
Nieznajomość naszej mentalności sporo ich kosztowała. Do tego trzeba dodać ich wyjątkowo niezręczną politykę. Prusacy, później Niemcy, byli mało elastyczni, inercyjni. U nich nawet bezprawie musiało być zadekretowane, wszystko odbywało się lege artis. Z kolei Polacy są artystami w prześlizgiwaniu się pomiędzy paragrafami. Dla Niemców taka postawa jest nie do pomyślenia. Próbowano zniszczyć ks. Wawrzyniaka przez kontrolowanie jego spółek. Tymczasem owe spółki w myśl prawa funkcjonowały bez zarzutu i Niemcy byli bezradni.
Happening Michała Drzymały byłby nie do pomyślenia w zaborze rosyjskim. Przyjechałaby sotnia kozaków, rodzinę potraktowała nahajkami, a potem zafundowano by wszystkim długoletnią „wycieczkę” na Syberię i sprawa szybko by się skończyła.
A z jego słynnego wozu zrobiliby sobie ognisko.
Ależ oczywiście. Oni by nawet nie dopuścili do takich demonstracji, jakie urządzał Drzymała. To było możliwe tylko w zaborze pruskim. Brak elastyczności i dostosowania się do sytuacji w środowisku polskim sprawiał, że umiejętnie wykorzystywaliśmy luki w mentalności i sposobie rozumowania Niemców. Poradziliśmy sobie doskonale, a Niemcy sami wyszkolili przeciwników.
Były oczywiście szykany, utrudnienia, natomiast od strony prawnej wszystko musiało być zaksięgowane, uporządkowane, musiało być uładzone. Nie było mowy o jakiejś improwizacji ze strony Prusaków. My z kolei byliśmy artystami w tej robocie.
Przy tej okazji polecam książkę „Oflag”, która opisuje, jak polscy oficerowie po 1939 r. robili Niemców w konia. Na przykład wykorzystali do ucieczki dziurę w murze. Niemcy część uciekinierów schwytali i obstawili tę dziurę: podwojone posterunki, karabiny maszynowe, pola minowe itd. Tymczasem 100 metrów dalej znajdowała się taka sama dziura. No i Polacy znów uciekli.
To jest właśnie mentalność niemiecka, inercja w rozumowaniu… Wiadomo, że w zaborze pruskim celowo nie zakładano wyższej uczelni. Jeśli Polacy chcieli studiować, musieli jechać do Niemiec, gdzie w założeniu mieli się stopić ze środowiskiem niemieckim. Ale przy okazji władze popełniły błąd. Nakazano studentom po zakończeniu nauki podjąć pracę w rodzinnych stronach w przekonaniu, że po kilku latach studiów Polacy wrócą zniemczeni. Oni tymczasem na studiach zakładali kółka narodowościowe, tworzyli własne kręgi towarzyskie, wciągając do nich Niemców i załatwiając sobie znajomości i powiązania. W rezultacie po powrocie na ziemie polskie nie tylko nie byli zniemczeni, ale mieli załatwioną pracę i podstawy zawodowej egzystencji.
Tak działał doktor Karol Marcinkowski, tak działał też Hipolit Cegielski. Szkolnictwo średnie i wyższe było w Niemczech na tak wysokim poziomie, że – chociaż Polaków nie dopuszczano do wyższych stanowisk administracyjnych – to wykształcenie w pełni wystarczyło na rozruch polskiej administracji po odzyskaniu niepodległości.
Ci chłopcy wracali wykształceni, znali niemiecką mentalność, niemieckie prawo i niemiecki sposób myślenia.
I wiedzieli, jak obchodzić przeszkody. Prusacy na ziemiach polskich zadziałali mentalnością kolonizatorów: tubylców nie dopuszczamy do wyższych stanowisk kierowniczych. Gdyby im się zachciało niepodległości i doszło do zwycięskiego powstania, to się wycofamy i zobaczymy, co się będzie działo. Najczęściej w takich sytuacjach dochodzi do totalnego rozprzężenia, bo wolnym państwem de facto nie ma kto pokierować, a wtedy wkraczamy ponownie, ale na innych niż kiedyś zasadach.
Tak było w Afryce, tak było w Azji po II wojnie światowej. Administracja niemiecka była przekonana, że jeżeli Polacy nie będą dopuszczani do wyższych stanowisk w administracji i wojsku, to w razie odzyskania przez nich niepodległości rozpocznie się bratobójcza bijatyka. Już Bismarck powiedział: dajcie Polakom wolność i władzę, to się sami zniszczą. Nie przewidzieli jakości zdobytego w Niemczech wykształcenia. Sami wykształcili nam kadry administracyjne i kierownicze.
Druga sprawa: nie dopuszczali nas do wyższych stanowisk dowódczych. Na palcach obu rąk można policzyć w armii niemieckiej polskich oficerów w stopniu wyższym niż major. Tymczasem kto zrobił powstanie wielkopolskie? Sierżanci i podporucznicy, czyli podoficerowie i oficerowie młodsi, szczególnie z doświadczeniem frontowym, których Niemcy mieli najlepszych na świecie. Nie trzeba było generałów, majorów, pułkowników, żeby zrobić powstanie.
A więc gdyby nie sami Niemcy, to nie wygralibyśmy z Niemcami?
Coś w tym jest. Gdybyśmy próbowali sami szkolić te kadry, to bylibyśmy tak potwornie skłóceni, że niewiele z tych planów by wyszło. Przy naszym indywidualizmie zaczęlibyśmy sobie skakać do gardeł. A przez to, że nas dociskali, sprawili, że w odpowiedniej chwili potrafiliśmy się zjednoczyć i sobą pokierować. Niemcy sami wykształcili przyszłe władze polskie na tym terenie i dowództwo powstańcze. Przynajmniej na niższym szczeblu. I na ten pierwszy okres rozruchu powstania, mniej więcej do połowy stycznia 1919 r., to wystarczyło. Potem już nie. Na przykład w działaniach bojowych to było wyraźnie widoczne.
Dopóki to były działania spontaniczne: tu jakiegoś żandarma rozbroimy, tam pogonimy jakiś oddział Grenzschutzu czy wymusimy kapitulację jakiegoś batalionu zapasowego, to było OK. Ale gdy zachodziła potrzeba dokładniejszej organizacji działań bojowych, synchronizacji dochodzenia na pole walki, ogromnie trudnej walki w mieście (jak w Inowrocławiu, gdzie ppor. P. Cyms de facto sobie nie poradził), wtedy się okazywało, że jednak trzeba umieć coś więcej, że stopień kapitana i funkcja dowódcy kompanii nie wystarcza do działań o takim zasięgu.
Właśnie wtedy uratowali sytuację oficerowie z I Korpusu Polskiego, których sprowadził do Wielkopolski gen. Józef Dowbor-Muśnicki. Obsadził nimi niektóre stanowiska i szybko zaczął szkolić miejscowych oficerów. W rezultacie udało się zapełnić luki w obsadzie stanowisk w bardzo szybkim tempie, choć nowe kadry nie zawsze sobie radziły, jak choćby podczas walk o Rawicz. Te umiejętności rozwinięto naprawdę dopiero w czasie wojny polsko-bolszewickiej.
Z kolei gdyby nie Austriacy, to nie dokończylibyśmy tej zabawy.
W tym wypadku bardziej stawiam jednak na Rosjan, którzy wykształcili oficerów I Korpusu Polskiego w armii rosyjskiej. A z zaboru austriackiego przyszli urzędnicy. Oni rozwinęli administrację, ale dopiero po zjednoczeniu Wielkopolski z całym krajem. Najpierw byli potrzebni dowódcy.
I powiedzmy sobie otwarcie: z owych trzech Józefów – Haller, Piłsudski, Dowbor-Muśnicki – trzeci miał największe formalne kwalifikacje wojskowe. W końcu miał wyższe wykształcenie wojskowe, stopień generała armii carskiej, ani razu nie przegrał, dowodził skutecznie – czyli formalnie rzecz biorąc, stanowisko naczelnego wodza jemu się należało.
Józef Piłsudski widział w nim konkurenta, więc skierował go do Wielkopolski w nadziei, że sobie tam nie poradzi jako były carski oficer. Nie wziął jednak pod uwagę, że mentalność Dowbora-Muśnickiego pasowała do rozumowania rządzących tu środowisk endeckich. Muśnicki nie tylko znalazł z poznaniakami wspólny język, ale się tu „okopał”. Wielkopolanie cenili fachowość, a Piłsudski zawsze był dla nich dyletantem. To był utalentowany dyletant, miał charyzmę, iskrę bożą. Ale Wielkopolanie chcieli mieć fachowca, który wkracza do działania i od razu wie, co robić. To się Wielkopolanom podobało.
Generał Dowbor-Muśnicki armię regionu utworzył w iście błyskawicznym tempie. Rozbudował stworzone przez mjr. Stanisława Taczaka zręby wojska, utworzył machinę od strony organizacyjnej, biurokratycznej, tak jak funkcjonowała w armii rosyjskiej. Wszystko było ustalone w najdrobniejszym szczególe, uporządkowane i przeprowadzone przez rozkazy. Wielkopolanom to się podobało.
Rosjanie mieli bardziej restrykcyjne przepisy niż Niemcy?
Może nie bardziej restrykcyjne, ale mieli bardziej rozbudowany system organizacyjny i biurokratyczny. Po sposobach organizacji armii, jakie zastosował Dowbor, widać, że działał na wzór rosyjski i robił to dobrze. Bo armia rosyjska formalnie była zorganizowana bardzo dobrze, tyle że ogólny poziom tych żołnierzy był inny niż żołnierzy niemieckich.
Za sukcesem powstania wielkopolskiego stała więc umiejętność wykorzystania możliwości, jakie dawały wszystkie zabory?
Powstanie wielkopolskie było kulminacyjnym punktem koronującym wielkopolską drogę do niepodległości. Bardzo specyficzną drogę, typową tylko dla zaboru pruskiego. Droga ta obejmowała trzy etapy. Pierwszym była praca organiczna połączona z gotowością do walki zbrojnej, czyli mniej więcej lata 1815–1918. I to był okres trzech pokoleń, które doprowadziły do przemodelowania mentalności społeczeństwa. To było 200 działaczy, nie więcej. Ci ludzie podobnie rozumowali. Jeżeli dochodzili do wniosku, że coś działa prawidłowo, rozwijali to. Jeśli napotykali opór, którego nie mogli przezwyciężyć, omijali przeszkodę i szukali dalej.
Dobrze słyszę? Dwieście osób na przestrzeni trzech pokoleń?
Tych znaczących? Nie więcej. W historiografii na ogół operujemy 50–60 nazwiskami. Oni byli w stanie ukształtować mentalność społeczeństwa. Ale to nie znaczy, że owi organicznicy wykręcali się od walki zbrojnej. Wcale nie było tak, jak się opowiada o Wielkopolanach (zwłaszcza w centralnej Polsce): „nie zdobyli dworca, bo peronówek nie mogli kupić” albo „w Poznańskiem konspiracji nie było, bo Niemcy zabronili”. Gdy zaszła potrzeba walki, to oni się od niej nie wykręcali. Ileż krwi wylali w czasie Wiosny Ludów, ilu synów stracili w powstaniu styczniowym? Z tym, że to nie była główna metoda czy kierunek przyjętej walki.
Z jednej strony rozsądne, przemyślane, długofalowe działanie, a z drugiej poddanie się emocjom?
To było połączenie. Obydwie strony były zaskoczone. Niemcy bardziej. I dlatego wygraliśmy.
To drugi etap, czyli zwycięskie powstanie.
I trzeci, o którym się bardzo często zapomina. Gdy się zaczyna powstanie, to po to, żeby żyć w normalnym, własnym kraju. Powstanie wielkopolskie w myśl prawa międzynarodowego nie miało mocy sprawczej. To była tylko demonstracja zbrojna ludności, która zaakcentowała, w którym kraju chce być. Rezultat był taki, że od 27 grudnia 1918 r. do stycznia 1920 r., do uprawomocnienia się traktatu wersalskiego, Wielkopolska musiała funkcjonować jako oddzielne państwo.
To jasne, że granica między Królestwem a zaborem pruskim była dziurawa, ale ciągle istniała. Gdyby nie powstanie wielkopolskie, mogłoby dojść do plebiscytu (jak na Górnym Śląsku) i nie wiadomo, co by się działo, zwłaszcza w powiatach przygranicznych, które mogłyby zostać przy Niemczech. Powstanie było konieczne.
Trzeba było sobie jakoś poradzić przez ten rok. Wtedy sprawdziło się wychowanie niemieckie, wykształcenie, okres na rozruch, wprowadzenie Polaków na stanowiska urzędników. Funkcjonowała marka niemiecka, brakowało polskiej waluty, ale transakcje dalej zawierano. Rozmowy były dalej prowadzone mimo powstania, obowiązywał tylko zakaz wpłat na niemiecką pożyczkę wojenną.
Od marca 1919 r. wprowadzono oficjalnie markę polską.
Tak, utworzono oddzielne państwo, ale trzeba było zorganizować władzę w tym państwie. Nie wolno było w tym czasie stosować pojęć „rząd” czy „parlament”. Ksiądz Stanisław Adamski, ekonomista, następca ks. Wawrzyniaka, wpadł na pomysł zorganizowania władz w regionie na wzór spółek gospodarczych. I tak zrobiono. W firmie jest rada nadzorcza, zarząd, zgromadzenie przedstawicieli. Powołano więc Naczelną Radę Ludową, jej Komisariat i rady ludowe w terenie. System ten działał znakomicie przez cały rok.
Oczywiście byli specjaliści, jak ministrowie, ale de facto rządziło 3–5 ludzi. To był majstersztyk organizacyjny, który dał bezkolizyjne, spokojne wejście w struktury niepodległego państwa polskiego. Podkreślmy, że powstanie wielkopolskie cechowała naturalność. Nie było gwałtownego przejścia z sytuacji w sytuację, tylko znów praca u podstaw, której owoce zbierano później przez długie lata.