Żeby zapomnieć o tym, że już grudzień, wspominam tegoroczny wyjazd. W dzisiejszej części Macedonia i Kosowo.
Z Korczy ruszyłem przez Pogradec do Macedonii. Ochryd, który odwiedziłem cztery lata wcześniej, tym razem śpiesznie minąłem i poprosiłem o wysadzenie przy wylotówce na Bitolę. Stamtąd zabrał mnie jadący aż do Strumicy Risto. Był, jak każdy Macedończyk, wielkim fanem Tosze Proeskiego. Kiedy usłyszał, że znam tylko serbskie piosenki tego wokalisty, zaraz sprezentował mi dwupłytowy album z największymi macedońskimi przebojami: ludowymi na jednej, a popowymi na drugiej. Prezent przyjąłem, ale niestety nie mam już żadnego otwarzacza CD, także minie trochę czasu, zanim docenię kunszt macedońskich muzyków.
Risto zostawił mnie przy zjeździe na Bitolę i pojechał dalej. Po chwili zatrzymał się Cygan z krzyczącą coś do mnie córeczką. Podwiózł parę kilometrów i wskazał, w którą stronę do centrum.
Po jakimś czasie zacząłem wątpić w jego wskazówki, bo ciągnący się wzdłuż rzeki Dragor bulwar 1-go maja jest, jak na miasto tej wielkości, strasznie długi.
Ale warto było go przejść, bo Bitola to najładniejsze (może obok Kruszewa) z odwiedzonych przeze mnie miast Macedonii. W czasach upadku Imperium Osmańskiego było to największe po Stambule miasto w europejskiej częście Turcji. Wtedy też państwa europejskie sprowadziły tutaj swoich konsulów, którzy mieli dbać o interesy kupców ze swoich krajów. To dla nich przy głównej ulicy miasta, Szerokim Sokaku, wybudowano katolicką świątynię.
Do dzisiaj znajduje się tutaj sporo przedstawicielstw innych państw, a że państw jest dziś dużo więcej, niż na przełomie XIX i XX wieku, to część historycznych konsulatów mieści obecnie po kilka placówek.
Dochodząc do Dragoru Sokak zmienia się w zadrzewiony plac, przy którym stoi między innymi Nowy Meczet i wieża zegarowa. Na drugim brzegu rzeki można wejść do zadaszonego targowiska (bezistanu), a skręcając w prawo i robiąc krótki marsz wzdłuż Dragoru trafimy na bitolską czarsziję. W przytulnych, z rzadka wyższych niż jednopiętrowe, budynkach mieszczą się małe sklepiki, kawiarenki i zakłady rzemieślnicze.
Położony trochę na północ Prilep jest pod wieloma względami podobny do Bitoli. Podobna wielkość, podobna architektura, z głównego placu też widać wieżę zegarową. Jednak wszystko jest jakby mniejsze, (jeszcze) bardziej zakurzone i brzydsze. Kiedy zatrzymałem się tutaj po drodze z Kruszewa, zrobiłem tylko krótki spacer, wypiłem kawę i ruszyłem dalej.
***
Jeśli z czegoś jest Prilep słynny, to z otaczających go plantacji tytoniu. W sierpniu przyszedł akurat czas jego suszenia, dlatego też wszędzie w okolicy widziałem podobne obrazki.
W Macedonii, w przeciwieństwie do Słowenii, bez problemu można dogadać się po serbsku. Wszyscy: starzy, młodzi, nadal znają ten język. Na całe szczęście, bo macedoński to razem z bułgarskim najtrudniejszy dla Polaka ze wszystkich języków słowiańskich.
Po serbsku możemy się też dogadać w Kosowie. Co prawda tylko z mężczyznami i to raczej tymi, którzy służbę wojskową odbyli w czasach Jugosławii, ale jednak się da.
Czasem nie trzeba nawet tego. Po raz kolejny pierwszy Albańczyk, którego spotkałem po kosowskiej stronie granicy, świetnie mówił po polsku. Za pierwszym razem był to Shemi. Tym razem miłą pogawędkę uciąłem sobie z Enverem, który prowadził sklepik tuż za granicą w Hani i Ezelit.
Enver był właściwie drugi. A pierwsza rozmowa nie była przyjemna.
Chociaż, jak na polskie internety, do Albańczyków jestem nastawiony życzliwie, to pewnych rzeczy nie jestem w stanie zrozumieć. Jeszcze w 2013 roku mogłem tam wjechać na dowód, dzięki czemu w paszporcie nie było żadnych śladów. Tym razem jednak pogranicznik kazał pokazać paszport i chociaż prosiłem go, żeby nic nie stemplował, ten z rozmachem wbił pieczątkę i powiedział tylko „go!”.
Po co?
Jasne, Serbowie ostatnimi czasy próbują już tylko zachować twarz, więc jeśli pieczątki nie widzą, to specjalnie jej nie szukają. Ale co, jeśli to się wkrótce zmieni? W taki sposób Kosowo chce zachęcić ludzi do przyjeżdżania tam?
Na pewno nie zachęcą też do przyjeżdżania, próbując robić turystyczną atrakcję z Orahovca. Ponoć to sławny na cały kraj ośrodek winiarski, ale ja kręciłem się tam w kółko przez dłuższy czas i nie znalazłem żadnej winiarni. Jedyne, czego było tam pod dostatkiem, to brud, hałas i koszmarna architektura.
Piękny jest za to Prizren.
Nie będę się rozpisywał, wrzucę tylko kilka zdjęć.
Wiedziałem, że Prizren jest stolicą kosowskich katolików, więc trasę zaplanowałem tak, żeby to tam spędzić spędzić niedzielę. Przyjechałem sobotnim wieczorem i kiedy wyszedłem na krótki rekonesans, mina mi zrzedła. W katedrze Matki Bożej Nieustającej Pomocy remont trwał na całego i nie wyglądało na to, że odbywają się tu msze.
Przed świątynią stały jakieś tablice z wypisanymi datami i godzinami, ale że wszystko było po albańsku, mogłem tylko zgadywać, co i gdzie będzie się wtedy działo.
Kiedy zacząłem wypytywać robotników, ci powiedzieli tylko „Padre, padre” i wskazali na młodego człowieka, który okazał się być miejscowym księdzem, mówiącym do tego świetną angielszczyzną.
Wyjaśnił mi, że msze jak najbardziej odbywają się, tyle że w salce parafialnej.
Następnego dnia ubrałem się więc w najmniej pogniecione ubrania i poszedłem na mszę, z której zrozumiałem tylko „Jezus” i „buke”, czyli chleb.
Nie zrozumiałem natomiast, dlaczego robotnicy remontowali kościół również w niedzielę. Oj, przydałaby się kontrola!
***
Po raz kolejny okazało się, że poza Serbami Albańczycy z Kosowa najbardziej nie lubią Albańczyków z Albanii. Szczególnie zawzięty był na nich kierowca, który wiózł mnie do Suvej Reki. Pół życia spędził w Niemczech, więc po niemiecku klarował mi różnice między tymi, których ukształtowała otwarta na świat Jugosławia, a tymi, którzy żyli w zamkniętej Albanii Hodży.
– Tutaj jest Europa, możesz robić, co chcesz, kein Problem. Chcesz spać tutaj? – pokazał na pobocze – Kein Problem! A w Albanii zaraz by Cię złapał jakiś scheiss-Albaner i zabił, za parę groszy! Nie jedź nigdy do Albanii! Scheisse Leute!
***
Jeśli by ktoś jednak chciał się do Albanii przejechać, to może się tam dostać wypasioną autostradą z Prisztiny do nadmorskiej Lezhy. Ruch jest na niej, delikatnie mówiąc, mały (tutaj zdjecia). Trudno się dziwić, skoro ewentualnych turystów z Europy, którzy mogliby z niej skorzystać po drodze nad Adriatyk czy Morze Jońskie, odstrasza się, wymagając od nich paszportów (do Kosowa, jako jedynego na Bałkanach, Polacy nie mogą wjeżdżać na dowód) i zmusza do nadrabiania kilometrów dziurawymi szosami Macedonii.
Cała inwestycja kosztowała ponad miliard euro. Uważacie, że to dużo? Sprawę po trosze wyjaśnia fakt, że po zdobyciu rządowego kontraktu wykonawca zatrudnił u siebie byłego amerykańskiego ambasadora w Prisztinie. A co w Kosowie może amerykański ambasador, mówić chyba nie trzeba.
Tak jak nie trzeba mówić nic więcej na temat wprowadzania „zachodnich standardów” na Bałkanach.