Zdjęcie pochodzi z akt sprawy

Wypadek, czyli korzenie mafii prokuratorskiej.

W tym roku mijają 24 lata od wypadku w efekcie, którego zginęły dwie młode dziewczyny. Nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że sprawa ich śmierci rozpoczęła sprawę sądową, która trwa po dziś dzień.

O co chodzi z sądami w Polsce

Blisko ćwierć wieku po ich śmierci, wciąż nie wiadomo, kto był winny, czemu nie udzielono im na czas pomocy mogącej uratować obu dziewczynom życie. Problematyczne z punktu widzenia państwa jest spojrzenie na paraliż sądownictwa. Wiele osób do dzisiaj zastanawia się o co chodzi z sądami w Polsce.  Miast jasnego rozstrzygnięcia tych kwestii, do czynienia mamy z niekończącym się festiwalem matactw, korupcji, ginących dowodów rzeczowych, sfałszowanych dokumentów i wyrokiem wiszącym nad jednym z uczestników zdarzenia. Co najbardziej w tej sprawie poruszające, wszystkie dowody przemawiające na jego korzyść zostały zignorowane przez kolejne sądy, tak, by zamieść pod dywan śmierć obu dziewczyn, a nad całą sprawą unosi się zapach lokalnej kliki, od dekad dbającej świetnie o swoje bezpieczeństwo i interesy.

Przedstawiam państwu historię pokazującą, jak wytworzone w niejasnych okolicznościach na początku lat 90-ych powiązania, do dziś skutkują nietykalnością osobistą urzędników państwowych mających stać na straży porządku publicznego, oraz konsekwencjach braku należytej kontroli nad wymiarem sprawiedliwości w Polsce.

W nocy z 16 na 17 października 1992 roku w miejscowości Żnin na przydrożnym drzewie rozbił się maluch z czterema pasażerami. Powód wypadku był typowy. Brawura, niebezpieczna prędkość i spora ilość alkoholu we krwi. Jeden z pasażerów był tak pijany, że nawet nie zauważył wypadku, co lepsza wyszedł z kolizji bez najmniejszych obrażeń. Obudził się następnego dnia w szpitalu, nie mając pojęcia, co się stało.  Dwie dziewczyny będące pasażerkami tylnego fotela, zmarły po dotarciu do szpitala. Czwarty z poszkodowanych, wydostał się z auta i udał się do pobliskich zabudowań by uzyskać pomoc. Do tego momentu, wszystkie fakty się zgadzają i zarówno policja, jak i prokuratura badająca sprawę nie widzą sprzeczności w zeznaniach. Problem pojawia się w chwili próby ustalenia, kto właściwie prowadził pojazd.

Oskarżony przez prokuraturę o doprowadzenie do wypadku Marek Janowski twierdzi, a jego wersję potwierdzają badania w szpitalu, że był zbyt pijany, by móc prowadzić pojazd. Upojenie pasażerów było wynikiem świętowania zdania egzaminów na studia. Oskarżony pierwszy raz w życiu pił wtedy alkohol i zarówno jego wyjaśnienia, jak i zeznania innych uczestników spotkania towarzyskiego potwierdzają jego stan nieprzytomności, w jaki popadł w trakcie imprezy. Co najbardziej ciekawe, dowody zebrane w trakcie śledztwa sugerują wręcz, że mógł nie brać udziału w całym zdarzeniu. Jak już wspomniałem, na jego ciele nie znaleziono żadnych obrażeń, we włosach i ubraniu nie stwierdzono także najmniejszych odłamków szkła. Te zaś w dużych ilościach wydobyto z garderoby pozostałych uczestników wypadku. Cała jego linia obrony opierała się na próbie udowodnienia, że znalazł się na miejscu kolizji już po niej i na oskarżeniu Marka Olejniczaka, jego kolegi, o prowadzenie auta i wykorzystanie koneksji, brat czwartego uczestnika zdarzenia był policjantem, do zatarcia śladów i umieszczenia go w rozbitym aucie już po wypadku.

Karkołomne w pierwszej chwili wytłumaczenie, nabiera cech prawdopodobieństwa, po przyjrzeniu się kolejnym elementom sprawy. Pierwszy z nich to fakt, że wezwane karetki pogotowia, były odwoływane i ponownie wzywane na miejsce zdarzenia, co opóźniło znacznie akcję ratunkową.

Kolejnym, jest bardzo późne wezwanie policji, w której jurysdykcji znajdował się teren wypadku. Jednocześnie na miejscu stosunkowo szybko pojawił się brat jednego z poszkodowanych, wspomniany już wcześniej policjant. Co ważne, nie powiązany stosunkiem pracy z terenem, na którym doszło to zdarzenia. Jego zeznania dotyczące sprawy zmieniały się kilkukrotnie, co w sumie nie powinno dziwić, gdyż z początkowych wynikało, że w szpitalu, do którego trafili wszyscy poszkodowani znalazł się zanim o wypadku powiadomiono odpowiednie władze.

Tu trafiamy na kolejne wysoce rażące szczegóły. Policja, która znalazła się wreszcie na miejscu, w żaden sposób nie zabezpieczyła śladów i to zarówno tych, które mogłyby pomóc odtworzyć sam wypadek, jak i odcisków palców, usytuowania pasażerów, czy wreszcie nie wykonała zdjęć dokumentujących miejsce kolizji. Te powstały dzień później i porównując je z fotografiami autorstwa rodzin poszkodowanych odbiegają znacznie od siebie. Sam pojazd, nie został w żaden sposób zabezpieczony na potrzeby śledztwa. Odholowano go na posesję rolnika, będącego znajomym lokalnych policjantów i zostawiono pod gołym niebem. Miało to istotne dla przebiegu śledztwa skutki. Po kilku dniach, z wraku zniknęła tapicerka, kierownica oraz elementy mogące pomóc ustalić, kto właściwie siedział za kierownicą.

Zachowały się jedynie wspomniane zdjęcia wykonane przez rodziny poszkodowanych, na których widać miedzy innymi zachlapaną krwią tapicerkę i uszkodzenia kierownicy i drążka biegów, wskazujące na to, że kierowca na skutek zdarzenia, doznać musiał obrażeń rąk i klatki piersiowej.

Z badań wykonanych w szpitalu, w którym znaleźli się uczestnicy wypadku wynika, że ran takich nie miał na sobie oskarżony, czyli Marek Jankowski. Obrażenia pokrywające się z fotografiami miał za to wskazywany przez niego, jako sprawca wypadku Jacek Olejniczak, co jakby nie patrzeć potwierdza jego linię obrony. Fakt ten po raz kolejny zmusza do zadania pytanie, o powody znacznego opóźnienia akcji ratunkowej, które zaowocowały śmiercią obu pasażerek pojazdu. Tego tematu nie podjęła jednak ani prokuratura, ani sąd rozpatrujący sprawę.

Sugestie matactwa, podnoszone przez oskarżonego Marka Jankowskiego, które jak już zauważyłem budzić mogą wątpliwości, nabierają kolorytu po przejrzeniu innych spraw z rzeczonego terenu. Na przestrzeni kolejnych dekad doszło tam do kilku, co najmniej dziwnych, sytuacji. Jedna z nich dotyczy emeryta, któremu zarzucono doprowadzenie do wypadku ze skutkiem śmiertelnym i skazano go za to. Miejscowa policja twierdziła, że manewr wyprzedzania podjęty przez oskarżonego, doprowadził do zjechania z pasa ruchu auta jadącego za nim w korku. Z pozoru oczywista sprawa, budzi jednak wątpliwości mając na uwadze, że samochód, który nagle zjechał z drogi znajdował się dobre 100 metrów za pojazdem oskarżonego i był w bardzo złym stanie technicznym. Co łączy obie sprawy? Kierowcą, który oskarżył wspomnianego emeryta ponownie był bliski znajomy lokalnych policjantów.

Inny, drastyczny tym razem przypadek dotyczy lokalnego prokuratora, który wjechał pod wpływem alkoholu na przejście na pieszych potrącając na nim kobietę z wózkiem. W efekcie śmierć poniosło jadące w wózku dziecko. Trudno uwierzyć, ale kilak dni później matka dziecka zmieniła zeznania twierdząc, że wózek jechał pusty a jej dziecko zmarło kilka dni wcześniej. Nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, że w tak diametralnej zmianie okoliczności, brać musiały udział duże pieniądze, i powiązania towarzyskie pomiędzy lokalną policją, prokuraturą i lekarzami.

Kolejnym, znanym w całej Polsce incydentem, który miał miejsce w rejonie będącego tematem tego tekstu wypadku, był przypadek prokuratora, który w biały dzień ukradł w lokalnym dyskoncie batonik i krem do rąk, warte niecałe 15 złotych. Ta zabawna skądinąd sytuacja ma swoje ponure, drugie dno. Lokalni psychiatrzy dostarczyli mu zaświadczenie o niepoczytalności, które zwolniło rzeczonego prokuratora od odpowiedzialności. Wrócił on w efekcie na swoje stanowisko w lokalnej prokuraturze, która uznała najwyraźniej, że niepoczytalność nie jest przeszkodą w robieniu kariery w wymiarze sprawiedliwości i dostał odszkodowanie za czas zawieszenia. Czemu wspominam o tych przypadkach? Zarówno prawnik kleptoman, jak i rzecznik prokuratury wybielający jego postać w mediach byli zaangażowani w latach 90-ych w śledztwo będące naszym głównym tematem. Zanim jednak do niego wrócimy przedstawić należy jeszcze jednego wysoko postawionego urzędnika państwowego. Mowa o zatrzymanym przez CBA we wrześniu 2016 roku, w związku z korupcją w bydgoskim ZUS, szefie policji w Bydgoszczy. Traf chciał, że był on szefem policji w Żninie, kiedy to z miejscowego posterunku zniknął koronny dowód na niewinność marka Jankowskiego, bohatera naszej opowieści. Wróćmy do lat 90-ych i naszej sprawy.

Po procesie, w efekcie, którego Marek Jankowski skazany został za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym, zgłosił się do niego jeden z policjantów z komendy w Żninie twierdząc, że ma dowód na to, że oskarżenie było fikcją, a wyrok jest jawną kpiną ze sprawiedliwości. Na dowód swoich słów, przekazał notatkę policyjną z miejsca feralnego wypadku, w której sporządzający raport funkcjonariusz wprost napisał, że Marek Olejniczak był kierowcą pojazdu. Mało tego, w tym samym dokumencie znajdowała się informacja, mówiąca o przeciągnięciu przez marka Olejniczaka nieprzytomnego pasażera na miejsce kierowcy. Notatka datowana była na noc wypadku i widniał na niej odręczny komentarz datowany na poranek po incydencie brzmiący: Proszę zgłosić się do mnie pilnie w tej sprawie. Rodzi się pytanie, kto dokonał owego dopisku i jaki był dalszy ciąg owego wyzwania. To niestety nigdy nie zostało wyjaśnione, lokalny sąd, któremu udostępniono kopię notatki umorzył postępowanie. Jak się okazało, jej oryginał zaginął w kilka dni po wykonaniu jego kopii, a dochodzenie policyjne w tej sprawie zamknął znany nam już z zatrzymania przez CBA funkcjonariusz, będący wtedy komendantem posterunku w Żninie. Sam zaś policjant, który ujawnił felerny dokument, zaprzeczył, że wie cokolwiek o tej sprawie. Wkrótce zaś pożegnał się ze służbą i wyjechał z kraju. Pozostały po nim tylko nagrania rozmów telefonicznych, które prowadził z oskarżonym. Ich zapisy przeczą, jakoby nie miał nic wspólnego z dostarczeniem policyjnej dokumentacji. Słychać w nich za to wyraźnie przerażenie konsekwencjami, które wywołał swym działaniem.

Policyjna notatka, to nie jedyny zaginiony w tej sprawie dokument. Jeszcze podczas przygotowań do procesu, rodzice oskarżonego wykonali, dzięki uprzejmości lekarza, kopię dziennika gabinetu rentgenowskiego ze szpitala, w którym marek Jankowski przebywał po incydencie. Podczas rozprawy przedstawili ją, jako dowód na to, że ich syn nie mógł brać ich zdaniem udziału w wypadku, czego dowodził brak na zdjęciach z prześwietleń jakichkolwiek uszkodzeń ciała i kości. Sąd wziął pod uwagę te sugestie i wystąpił do szpitala o oryginał dokumentu. Jak poinformował wtedy ordynator placówki, dziennik prześwietleń zaginął. Tym samym kopie stały się dla sądu bezużyteczne.  Innym ciekawym dokumentem, jest wypis oskarżonego ze szpitala. Wychodząc, otrzymał oficjalne zaświadczenie, informujące, że podlegał jedynie obserwacji i nie stwierdzono u niego żadnych śladów wypadku. Tymczasem w aktach sprawy znaleźć można identyczny, jeśli chodzi o numerację, datowanie oraz wzór dokument. Różni się on jednak nie tylko pieczątkami i podpisami lekarzy, ale i treścią. O ile w będącym w posiadaniu oskarżonego widnieje jasno na białym stwierdzenie, że u pacjenta nie stwierdzono „zmian urazowo kostnych”, to już w tym, który znalazł się w posiadaniu prokuratury czytamy o „urazie wielomiejscowym” i „stłuczeniu klatki piersiowej”. Sprawa ta nigdy nie została wyjaśniona przez sąd. Ba, nie podjęto nawet takiej próby, mimo, że niezależnie od tego, która wersja jest prawdziwa, mamy tu do czynienia z ewidentnym fałszowaniem dokumentów medycznych. Miast dochodzenia w tej sprawie sąd, jako obowiązujący, przyjął dokument mówiący o śladach wypadku u oskarżonego. Nie trzeba chyba dodawać, że decyzja ta w zasadniczy sposób wpłynęła na przebieg rozprawy i była drastycznie niekorzystna dla oskarżonego. Jeśli prześledzimy przedstawiony tu ciąg wydarzeń nietrudno zauważyć, że w trakcie rozprawy wszystkie okoliczności mogące wskazać na jego niewinność, były permanentnie ignorowane.

Rodzi się pytanie, czemu tak się działo i jakie okoliczności spowodowały, że cała uwaga lokalnej policji, prokuratury i sądu, skierowana była na udowodnienie za wszelką cenę winy oskarżonego, przy jednoczesnym ignorowaniu dowodów świadczących na jego korzyść i ignorowaniu ewidentnych fałszerstw w dokumentacji i ustawicznego znikania kluczowych dowodów. Nie przesądzam przy tym, czy oskarżony był winny czy nie, tym powinien zając się niezawisły sąd. Sąd jak najbardziej oddalony od miejsca zdarzenia, który trudno oskarżać będzie można o koneksje towarzyskie i środowiskowe.

Sąd, który zajmie się nie tylko liczącą już blisko ćwierć wieku sprawą, ale i nieprawidłowościami z nią związanymi. Tym bardziej, że wszystkie zamieszane w nieprawidłowości w dochodzeniu i samej rozprawie osoby, sprawują dziś najwyższe funkcje urzędnicze w regionie będącym miejscem opisywanych przypadków. Jak widać z podanych w tym tekście przykładów, sytuacje, w których oczyszczani są z najcięższych nawet zarzutów za sprawą współpracy lokalnych środowisk lekarskich, policyjnych i prawniczych, a do więzień trafiają niewinni ludzie, nie wydają się być przypadkowe i nie dotyczą jedyne lat 90-ych, ale także nam współczesnych.

Środowisko sędziowskie i prokuratorskie, mają w chwili obecnej najniższy w swojej historii poziom zaufania społecznego. Warto zatem zadać pytanie, czy wpływu na to nie mają właśnie sprawy takie jak przypadek Marka Jankowskiego, który od 1992 roku żyje z wiszącym nad nim, niewykonanym wciąż wyrokiem. I nierozerwalnie z nim związana sprawa dwóch zapomnianych dziewczyn, które zmarły tylko, dlatego, że wyjaśnienie ich śmierci mogłoby zaszkodzić lokalnym sitwom.