Erdoğan długo był politykiem jak na tureckie realia wyjątkowo prokurdyjskim. To za jego rządów pozwolono na używanie publicznie języka kurdyjskiego, stworzono nadający w tym języku kanał telewizji, przywrócono kurdyjskie nazwy miejscowości, rozpoczęto też rozmowy z Öcalanen. I gdyby taką politykę Ankara prowadziła w czasach największej potęgi Saddama Husajna i Hafiza al-Asada, Kurdowie pewnie przyjęliby ją z radością.
Wyobraźcie sobie, że jesteście w historycznym centrum milionowego miasta. Ot, w takim Krakowie. Wyobraźcie sobie więc, że przechodzicie przez Bramę Floriańską, mijacie Barbakan, ale wtedy waszym oczom ukazuje się nie pomnik grunwaldzki i nie historyzujące kamienice, ale siedemset hektarów pola, przecięte na pół rzeką.
Te hektary to ogrody Hevsel, a rzeka to Tygrys. Ta, o której mówiła wam nauczycielka na pierwszej lekcji historii, tej o Żyznym Półksiężycu. Jeśli odwrócicie głowę, żeby upewnić się, że mimo tych hektarów nadal jesteście w mieście, zobaczycie czarne, bazaltowe mury starożytnej Amidy. W połowie czwartego wieku wybudowali je Bizantyjczycy, by służyły im do obrony przed najazdami kolejnych wrogów ze wschodu i południa. I choć od czasu rozwoju artylerii rola murów w obronie zmalała prawie do zera, to najwidoczniej nie wiedzą o tym tureccy żandarmi i policjanci. Każdy, kto przechodzi obok 1700-letnich, bazaltowych ścian, musi się liczyć z kontrolą dokumentów i przeszukaniem. A jeśli ma do tego, jak ja, siedemdziesięciolitrowy plecak, to trzepanie ma zapewnione.
Policjant dokładnie przejrzał mój paszport i wyciągnął z plecaka wszystko, łącznie z brudnymi gaciami. Jego kolega właśnie kłócił się z jednym miejscowym, którego najwidoczniej kolejne kontrole doprowadziły już do szału. Spytałem funkcjonariusza, czy mógłby wypisać mi jakiś kwitek, że w plecaku bomby yok, żebym nie musiał tego wszystkiego przechodzić kolejny raz. Uśmiechnął się tylko przepraszająco.
– Welcome to Diyarbakır.
Turecka nazwa „Diyarbakır” ma dwa znaczenia. Początkowo oznaczała ono „Miejsce Bakrów”, czyli jednego z arabskich plemion, które jeszcze przed Mahometem ruszyły na północ i osiedliły się w Górnej Mezopotamii. Potrzeba było dopiero mądrości Atatürka, by zauważyć, że Diyarbakır to tak naprawdę „kraj bakıru”, czyli miedzi. Okolice rzeczywiście obfitują w złoża tego metalu, a miejscowi rzemieślnicy do tej pory robią z niego przydatne drobiazgi. Dlatego w Sur, czyli diyarbakırskim starym mieście, tuż obok zamienionych w modne kawiarnie karawanserajów nadal działają małe warsztaty, z których sypią się iskry.
Sur pełne jest nie tylko kawiarni (serwujących też kawę z orzechów oraz miejscowe wino) czy warsztatów. Obok nich jest tu cały ogrom świątyń. I nie mówię tu tylko o meczetach, z których najważniejszy ma nietypowy jak na Turcję kształt, przywołujący skojarzenia z architekturą raczej brytyjską, niż muzułmańską.
W Diyarbakırze uchowało się bowiem wiele świątyń chrześcijańskich, najróżniejszych wyznać. Jest tu kościół chaldejski, czyli katolicki, jest prawosławna cerkiew, jest też przedchalcedoński kościół Asyryjczyków. To właśnie ten naród produkuje sprzedawane w kawiarniach wino. Niewielu ich zostało po rzeziach z początku XX wieku, teraz ich rodaków morduje się w Syrii, ale kościół nadal funkcjonuje. Chociaż żeby do niego wejść trzeba przejść przez wysoki na kilka metrów mur i bramkę z kontrolą metalu.
Wszystkie te świątynie są tutaj ładnie pooznaczane, do każdej z nich prowadzą dwujęzyczne drogowskazy. Drogowskaz do świątyni chaldejskiej (na tym samym słupie co strzałki do dwóch meczetów) zauważyłem, kiedy szedłem główną ulicą Suru z Deryą, moją gospodynią z Couchsurfingu.
– O, katolicki kościół. Pójdźmy tam!
– Nie możemy.
– Ale jak to? Zabraniają muzułmanom? A nie możecie poczekać przed?
– Nie o to chodzi. Sytuacja jest trochę… skomplikowana.
Wtedy zauważyłem, że kawałek dalej ulica prowadząca do kościoła jest zablokowana dwoma wielkimi betonowymi klocami, uwieńczonymi drutem kolczastym. Tak samo jak zresztą wszystkie drogi prowadzące do wschodniej połowy Suru. W ten sposób tureckie władze próbowały radzić sobie z atakami zwolenników PKK, Partii Pracujących Kurdystanu. Ci bowiem mogli liczyć na to, że po każdym ataku na tureckiego mundurowego będą mogli ukryć się w plątaninie uliczek starego miasta, a jakaś życzliwa dusza zorganizuje mu kryjówkę.
Zamiast walczyć w takich warunkach, rząd znalazł lepsze rozwiązanie. Jeśli nie będzie można tam wejść, nie można się będzie tam schować. Jeśli wypędzimy stamtąd wszystkich mieszkańców, żaden nie będzie mógł zaoferować gościny. Mieszkańców wschodniego Suru po prostu wywłaszczono. Jeśli ktoś miał rodzinę, która go przyjmie, to super. Jeśli nie, musiał radzić sobie sam.
Ludność wyrzucono, uliczki zablokowano. A gęstą zabudowę, tak przeszkadzającą mundurowych, po prostu wyburzono. Oszczędzane są tylko zabytki, reszta jest systematycznie równana z ziemią. Świetnie widać to na Google Maps.
Ale sytuacja nerwowa jest nie tylko w Diyarbakırze.
Poprzednią noc spędziłem w Genç. To małe miasteczko na północ Diyarbakıru, którego nazwa oznacza dosłownie „młody”. Tak jak w Diyarbakırze, mieszkają tu głównie Kurdowie, a właściwie ich podgrupa, Zaza. W życiu nie pomyślałbym, żeby się tu zatrzymywać, ale było już po północy, a nawet w Turcji słabo łapie się stopa o takiej godzinie. Kierowca postanowił znaleźć mi miejsce do spania i po jednej nieudanej próbie (w hotelu dla nauczycieli) w końcu trafił na lokal, gdzie mnie przyjęli.
Pan na recepcji zapytał mnie, czy chcę napić się kawy, czy herbaty. Przez chwilę zastanawiałem się, czy bardziej mnie ta gościnność ujmuje, czy denerwuje (bo chciałem już spać). Po kwadransie okazało się jednak, że herbata miała mnie przytrzymać na recepcji do czasu, kiedy przyjdą tu dwaj funkcjonariusze policji, wezwani przez recepcjonistę, by sprawdzić, czy nie jestem terrorystą. Panowie policjanci byli uzbrojeni w wyglądające bardzo poważnie karabiny, a ubrani w jeszcze poważniej wyglądające pancerze.
Kiedy w końcu, po pół godzinie przeglądania moich brudnych skarpet, zacząłem swoim kulawym tureckim pytać, o co im właściwie chodzi, funkcjonariusze podziękowali mi, życzyli miłego pobytu w Genç, zabrali swoje karabiny i wyszli. Wtedy to recepcjonista wytłumaczył, że parę dni wcześniej mieli tu zamach bombowy i od tego czasu sprawdzają wszystkich podejrzanych.
Dopiero wtedy zacząłem zauważać, że na drogach co chwila widać ciężarówki wiozące worki z piaskiem. Takie worki leżą tu przed każdym posterunkiem żandarmerii czy nawet zwykłej drogówki. Jeśli jechałem z etnicznym Turkiem, to przy każdej takiej ciężarówce słyszałem „Kürtlerle çok problem!”1. Jeśli jechałem z Kurdem, to komentował to w stylu „Erdoğan Hitler”.
Co w tym wszystkim najśmieszniejsze, to fakt, że Erdoğan długo był politykiem jak na tureckie realia wyjątkowo prokurdyjskim. To za jego rządów pozwolono na używanie publicznie języka kurdyjskiego, stworzono nadający w tym języku kanał telewizji, przywrócono kurdyjskie nazwy miejscowości, rozpoczęto też rozmowy z przetrzymywanym w więzieniu przywódcą Kurdów, Abdullahem Öcalanen. Nie powinno to nikogo dziwić: przecież dla oskarżanego o islamistyczne ciągoty Erdoğana ważniejsze powinny być więzi religijne, niż narodowe. Po co walczyć z muzułmańskimi Kurdami o głupoty typu język, skoro można mieć w nich sojuszników?
I gdyby taka oferta sojuszu przyszła w czasach największej potęgi Saddama Husajna i Hafiza al-Asada, Kurdowie pewnie by ją przyjęli. Jednak Saddama już nie ma, a iracki Kurdystan rządzi się właściwie samodzielnie, nie pytając Bagdadu o zgodę w prawie żadnej sprawie. Na pewno nie w kwestii kontraktów na dostawę ropy, które są dla władz w Irbilu źródłem dochodów pozwalającym im na prawie pełną niezależność. Hafiz al-Asad przekazał władzę synowi, jednak ten stracił kontrolę nad syryjskimi Kurdami, którzy jako Rożawa są jedną z głównych sił w syryjskiej wojnie domowej.
A czy tureccy Kurdowie wypadli sroce spod ogona? Czy dla nich niezależności, choćby i nieoficjalnej, jak w Rożawie czy w Irbilu, nie wystarczy? Dlatego teraz próbują wszystkiego, by pokazać, że wystarczy. Organizują zamachy bombowe w Stambule czy Ankarze, atakują policjantów w Diyarbakırze czy Gençu.
Czy im się uda? Turcy potrafili być brutalni w obronie swoich ziem. Poznali to na swojej skórze Asyryjczycy, Grecy Pontyjscy, Ormianie. Tylko że wtedy Turcy Kurdów zawsze mieli po swojej stronie.
1 Dużo problemów z Kurdami! Wróć.