Trias politica.

Przy okazji tej całej chryi z sądami najpopularniejszą frazą sezonu – oprócz „Precz z Kaczorem dyktatorem!” i „Zdradzieckich mord” – został „Trójpodział władzy”. Który to ma być warunkiem koniecznym demokracji i na który Kaczor dyktator miał się zamachnąć.

Ja rozumiem, że lekcje WOSu w szkole to parodia, ale jak patrzę na takie pomieszanie z poplątaniem, to aż mnie trafia. Ale żeby zrobić coś bardziej konstruktywnego niż zrzędzenie na ludzką ignorancję, to postanowiłem opowiedzieć wam czym jest ten trójpodział i z czym się go je.

Zacznijmy od pytania dużo bardziej fundamentalnego. Po co nam władza?

Zanim mój wewnętrzny anarchista zakrzyknie „Po nic!” – władza jest potrzebna głównie po to, aby stanowić prawo. A prawo jest po to, żeby regulować stosunki pomiędzy członkami społeczności – i karać tych, którzy je zakłócają.

I to właśnie przy wprowadzaniu nowego prawa wchodzi w grę podział władzy. Niekoniecznie na trzy części, chociaż to chyba najbardziej popularne rozwiązanie.

W praktyce wygląda to tak, że władza dzieli się na trzy części – władzę ustawodawczą, władzę wykonawczą i władzę sądowniczą. Władza ustawodawcza, czyli sejm i senat, wymyślają nowe prawo. Jako że żyjemy w państwie demokratycznym, to nowe prawo musi zostać zaakceptowane przez połowę parlamentu +1. Jeżeli większość posłów jest za, to prawo trafia na biurko prezydenta – władzy wykonawczej. On je wykonuje – czyli składa pod nim podpis. Dopiero zgoda prezydenta sprawia, że ustawa parlametu staje się prawem. Ale prezydent może się na dane prawo nie zgodzić i go nie podpisać – czyli złożyć veto. Zawetowanie ustawy przez prezydenta oznacza, że nie staje się prawem – chyba, że władza ustawodawcza to veto odrzuci. Zazwyczaj odrzucenie veta przez parlament wymaga większej ilości głosów niż połowa+1, czyli tzw. superwiększości lub większości kwalifikowanej. U nas to 3/5 stanu sejmu – 276 posłów. O trzeciej władzy, czyli sądach i ich roli w procesie legislacyjnym opowiemy sobie za chwile.

Oczywiście uprawnienia prezydenta nie ograniczają się tylko do podpisywania bądź nie ustaw. W bardziej prezydenckich systemach, jak na przykład ten w USA, prezydent de facto rządzi, jednak poruszając się w granicach wyznaczonych przez stanowione przez parlament prawo.

Ja bardzo przepraszam, że pisze banały, które są w każdym podręczniku do WOSu. Ale patrząc na wypowiedzi nawet polityków dochodzę do wniosku, że warto czasem takie banały przypomnieć.
Podział władzy faktycznie występuje tylko w demokracjach. To znaczy nie tylko, ale wyłącznie w demokracjach ma sens. Jednak, powiedzmy to sobie jasno, nie jest warunkiem sine qua non możemy mówić, że dany system jest demokratyczny. Demokracja polega bowiem na tym, że decyduje większość. Oczywiście zwoływanie referendum w każdej sprawie byłoby niepraktyczne, więc lud wybiera większością głosów swoich przedstawicieli, którzy głosują w ich imieniu. Wyobraźmy sobie system, w którym nie ma podziału na władzę ustawodawczą i wykonawczą. Parlament przegłosowuje jakąś ustawę i wtedy od razu staje się prawem – czy taki system nie byłby demokracją? Albo system, gdzie prawo tworzy prezydent a nie parlament, i jego decyzja staje się prawem – gdyby ten prezydent był wybierany większością głosów, to czy nie byłaby to demokracja?

Podział władzy na ustawodawczą i wykonawczą ma na celu coś innego. Jest to rodzaj zabezpieczenia przed uchwalaniem złego i szkodliwego prawa. Jeżeli parlament uchwali takie prawo, to prezydent może ich powstrzymać. Z drugiej strony, jeżeli prezydent zawetuje dobrą ustawę – bo na przykład nie lubi posła, który ją zaproponował – to parlament może powstrzymać jego decyzję. Checks and balances.

Teraz przejdźmy do ostatniego elementu naszej układanki, czyli sądów. Na czym polega ich władza?

Otóż sądy sprawdzają, czy nowe prawo jest zgodne z prawem. Brzmi paradoksalnie – bo skoro dana ustawa władzy ustawodawczej zostaje podpisana przez władzę wykonawczą, to przecież staje się prawem – nie może więc być niezgodna z prawem. Jednak nowe prawo może być niezgodne z prawem już istniejącym. A także może naruszać najważniejszy akt prawny – konstytucję.

Konstytucja jest bowiem dokumentem, który narzuca prawodawcom ramy, w których mogą działać. Podobnie jak trójpodział nie jest niezbędnym elementem państwa demokratycznego. Ba, to wręcz ograniczenie demokracji – bo nawet jak 50+ % społeczeństwa będzie czegoś chciało, to i tak rząd nie będzie mógł tego uchwalić jeśli konstytucja mu na to nie pozwoli. Konstytucję oczywiście można zmienić, ale nie jest to – i nie powinno być – łatwe.

Przyjrzyjmy się jak to wygląda w USA. Tam każdy sąd może wydać wyrok, że dane prawo jest niezgodne z konstytucją. I wtedy to prawo przestaje obowiązywać na terenie jurysdykcji danego sądu. Oczywiście władza wykonawcza – na przykład gubernator stanu – może się odwołać od takiego wyroku i wtedy sąd wyższej instancji rozważa ponownie ten przypadek. Jeżeli uzna, że sąd niższej instancji się myli, to prawo jest dalej ważne. Jeżeli przyzna mu rację – to przestaje obowiązywać na jego terenie, siłą rzeczy większym. Jeżeli sprawa dotrze aż do sądu najwyższego i uzna on dane prawo za niekonstytucyjne, to przestaje obowiązywać na terenie całego USA.

Wybaczcie uproszczenie, ale to nie jest wykład o tamtejszym systemie sądowniczym, chodziło mi tylko o pokazanie ogólnej zasady.

I tu właśnie jest pies pogrzebany. Nasze sądy nie mają bowiem takiej władzy. One po prostu stwierdzają, czy działanie danej osoby lub grupy osób jest zgodne z istniejącym prawem, a jeśli nie jest – jakie ta osoba poniesie konsekwencje. Nie mają za to żadnego wpływu na kształt tego prawa. Nawet Sąd Najwyższy, który może zaopiniować daną ustawę, ale jego opinia jest, no właśnie, opinią. I właśnie dlatego krzyki, że Jarek reformując sądy narusza trójpodział władzy są bez sensu – sądy bowiem NIE są jego elementem.

Poza jednym sądem – Trybunałem Konstytucyjnym. Który ma za zadanie sprawdzić, czy nowe prawo jest zgodne z prawem nadrzędnym – konstytucją.

I tutaj przejdźmy z eleganckiej teorii do skrzeczącej praktyki.

Żeby ten system działał dobrze, to konstytucja musi być jak najprostsza i tym samym jak najmniej podatna na interpretację. Nasza konstytucja taka nie jest. To bubel prawny pełen niejasnych zapisów. Dzięki temu Trybunał może uwalić każdą ustawę jaką zechce, i zawsze znajdzie jakiś przepis, którego interpretacja pozwoli mu uzasadnić taką decyzję. Czyli wydawałoby się, że ma większą władzę niż parlament i prezydent razem wzięci.

Ale to nie jest takie proste. Pozwólcie, że ponownie przywołam przykład USA. Wyobraźmy sobie, że tamtejszy kongres uchwalił prawo, że pisanie lewą ręką jest zabronione i grozi za nie do 10 lat więzienia. Trump podpisał i ustawa stała się prawem. Ale ktoś to prawo podał do oceny sędziom i oni stwierdzili, że łamie konstytucję. Po takim wyroku prawo z automatu przestaje obowiązywać – nikt więc na jego podstawie nie może wsadzić nas do więzienia za bycie mańkutem.

U nas wygląda to zupełnie inaczej. Trybunał stwierdza, że dane prawo łamie konstytucję – ale takie prawo obowiązuje dalej, do momentu, aż władza ustawodawcza je poprawi lub anuluje. A jeżeli tego nie zrobi, to będzie obowiązywać – i jeżeli je złamiemy, to argument, że jest niekonstytucyjne nam niewiele pomoże. Tym samym wyroki TK są co najwyżej sugestiami dla władzy ustawodawczej, która może je ignorować bez żadnych konsekwencji. No, teoretycznie może to być argument dla opozycji, który spowoduje spadek poparcia dla partii mającej większość parlamentarną. Ale bądźmy poważni….

Podsumowując ten przydługi wywód: trójpodział władzy to ważna rzecz, ale w praktyce nigdy go w Polsce nie mieliśmy. A najpiękniejsza nawet teoria polityczna nie wytrzymuje konfrontacji z burdelem jakim jest III RP.


Opublikowano

w

przez