Jan Karski to bohater czy zwykły człowiek?
Jedno i drugie. Najlepiej było to widać, kiedy relaksował się w gronie przyjaciół. Nie musiał wtedy udawać. Zdejmował wówczas garnitur, a przecież na co dzień zawsze był nienagannie ubrany, w angielskim stylu. Najlepiej czuł się w Kazimierzu nad Wisłą. Tam jeździł jeszcze przed wojną. Do hotelu Berensa i tamtejszej restauracji w owym czasie jeździli wszyscy. Połączeń było wtedy dużo więcej niż obecnie. Tam się bawiła warszawka, tam też bywał Karski z kolegami dyplomatami. W towarzystwie ludzi, którym ufał, wiedząc, że to nie będzie jakoś użyte.
Przed wojną ktoś się spodziewał, że odegra tak olbrzymią rolę w historii?
A kto wtedy mógł przewidzieć, jak się historia potoczy? Przede wszystkim skończył jako prymus z pierwszą lokatą elitaraną podchorążówkę artylerii konnej we Włodzimierzu, był więcej niż dobrym studentem. Praktyki zagraniczne zaliczał znakomicie. Praktykę dyplomatyczną w MSZ ukończył również jako prymus. Wszyscy uważali, że ma przed sobą świetlaną karierę. To, że on został emisariuszem, też nie było dziełem przypadku. Miał objeżdżoną całą Europę, mówił kilkoma językami, miał ogromny talent zjednywania sobie ludzi i zdobywania ich zaufania. To był idealny kandydat do takiej roli.
Naturalne zdolności?
Można tak to ująć. Poza tym miał doskonałą pamięć, świetnie grał w szachy. Był maniakalny, jeśli chodzi o punktualność – nie tolerował spóźnialstwa. Mówił np. tak: „Jak to jest? Ja mogłem wyjechać z Warszawy, wiedziałem, gdzie mam być w Paryżu. Którego dnia i o której godzinie. A tu mi jakiś tam polski minister jest trzy dni w Waszyngtonie i on nie potrafi przyjść punktualnie? Chodź, idziemy stąd. Ja nie mam czasu dla takich facetów”. To był człowiek zasad. Był dyplomatą w starym, dobrym, najlepszym stylu. Podkreślał, że dyplomata nie ma poglądów. Słuchał, nie mówił. A jak już mówił, to zawsze to było u niego wyważone.
Jak się znalazł w centrum zamieszania związanego z raportami?
Wyzwolił się z sowieckiej niewoli podstępem. Później Niemcom wyskoczył z pociągu i wykombinował, że idzie do Warszawy, bo wiedział, że tam policja i straż pożarna – co było zresztą warunkiem podpisania aktu kapitulacji Warszawy – pozostały na stanowiskach. Zmierzał więc do komendanta policji.
Znał go?
Komendant Stołeczny Policji w Warszawie, pułkownik Marian Kozielewski, był jego rodzonym bratem! Brat się z nim konspiracyjnie spotkał i zaprzysiągł w organizacji podziemnej, którą założył wówczas w policji. To się nazywało Towarzystwo Asekuracyjne POL. Równocześnie wskazał Janka jako dobrego kandydata na kuriera. I to zostało wykorzystane. Dotarł do Warszawy na przełomie listopada i grudnia, a z końcem stycznia był już wysłany z misją. Pierwszy raport, napisany przez Mariana i Jana, powstał jeszcze w 1939 r. Był uznany przez wiele lat za zaginiony. Wielu ludzi uważało, że w ogóle nie istniał i właśnie ten raport jakiś miesiąc temu odnalazłem.
Gdzie?
Znajduje się w zasobach Instytutu Sikorskiego w Londynie. Leżał spokojnie całe dekady, tylko był w innym miejscu, niż powinien. Nadszedł jeszcze w 1939 r., a został zarchiwizowany w 1940 r. W znacznej części są w nim dane zawarte w drugim raporcie, który też jest mało znany, bo najsłynniejszy jest ten z 1942 r., gdzie opisana została m.in. sytuacja Żydów.
Jak to między innymi?!
Nie było żadnego osobnego raportu na temat Żydów. Był normalny analityczny raport o sytuacji w okupowanym kraju, gdzie sytuacja ludności, w tym również sytuacja ludności żydowskiej, stanowiła jeden z punktów. Chodziło o przedstawienie rzetelnej wiedzy na temat tego, co się działo w Polsce. Panował, co oczywiste w sytuacji wojennej, ogromny szum informacyjny i potrzebne były twarde dane. Kozielewski był człowiekiem znanym i odpowiedzialnym za słowo, a młody Karski był świetnym emisariuszem. Zresztą w Angers, gdzie rezydował rząd, od razu zyskał zaufanie. Przede wszystkim Kota, który był wtedy wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych, oraz Mikołajczyka, wówczas wiceprzewodniczącego Rady Narodowej, czyli quasiparlamentu, bo de nomine to był Paderewski. Karski zyskał sobie tam wtedy jak najlepszą opinię. Wysłali przez niego instrukcje do organizacji struktury delegatury na kraj i państwa polskiego. Po prostu i Marian, i Jan byli ludźmi, których kompetencji można było zaufać.
Dlaczego raporty były tak ważne?
Od jesieni 1939 r. do mniej więcej maja 1940 r., kiedy to Niemcy już trochę przykręcili śrubę, bardziej pilnowali przejść, m.in. przez Tatry, dużo ludzi chodziło na tej trasie i po prostu przynosili różne wiadomości. Głównie, niestety, w tych raportach chodziło o jakieś rozgrywki personalne. Że ktoś tam z Polski wyraża zdumienie, jak tam może ktoś od rządu dostawać pomoc finansową, kto jest – cytuję – „łajdak i skurwysyn”.
Donosy.
Dokładnie tak. Cała masa nikomu niepotrzebnych informacji, które były dostarczane na Zachód, często za cenę życia kurierów. Kozielewscy chcieli przekazać zobiektywizowaną wiedzę, usystematyzowaną w punktach, a nie jakieś bzdury niewarte zainteresowania, a tym bardziej życia ludzkiego. Brat Karskiego poszedł jako 16-latek do Piłsudskiego i później tak mu się ułożyło, że był nie w wojsku, tylko w policji. Głównie ze względu na liczbę doznanych ran nie przeszedł badań w wojsku.
W każdym razie on miał w głowie poukładane. Odnosił duże sukcesy policyjne. Między innymi to on złapał Cichockiego, czyli Szpicbródkę. We Lwowie nadzorował śledztwo Gorgonowej. Złapał zabójców Hołówki, wyznaczonego przez Piłsudskiego do układania spraw z Ukraincami. Przyczynił się dzięki swojej wiedzy do schwytania zabójców ministra spraw wewnetrznych Pierackiego. Po zabójstwie Pierackiego Piłsudski zażyczył sobie, żeby Kozielewskiego ściągnąć ze Lwowa, z komendanta wojewódzkiego na komendanta stołecznego. Przez pewien czas był nawet kandydatem na komendanta głównego. Jednym słowem – zawodowiec.
No dobrze, ale skoro wbrew powszechnej wiedzy raport Karskiego nie traktował tylko o Żydach, to o czym właściwie był?
W potocznej i uproszczonej narracji na temat Karskiego faktycznie dominuje przekaz: Karski przede wszystkim przekazał na Zachód raport o tym, co się dzieje z Żydami. Tymczasem Karski przekazał na Zachód raport o stanie Polskiego Państwa Podziemnego. O tym, że jest to organizacja ze wszelkimi atrybutami normalnego państwa. Ze wszystkimi segmentami władzy, z własną armią, sądownictwem, strukturami. Państwa, które może być wiarygodnym partnerem dla Zachodu, w związku z czym oczekuje poparcia politycznego oraz finansowego. Dlaczego? Bo jest jedynym partnerem. O wiele bardziej wiarygodnym, niż wyłaniające się struktury konspiracji promoskiewskiej. Również z podaniem przykładów dywersji promoskiewskiego podziemia, czy zwykłej zdrady, z kablowaniem do Niemców włącznie. I o tym przede wszystkim był raport. W jego efekcie miliony dolarów poszły na finansowanie Polski podziemnej.
To skąd obecna fama tego dokumentu?
Na prośbę Żydów, którzy dotarli do Karskiego, dołączono do tego raportu informacje o ich sytuacji. Cały raport w formie przekazu ustnego po angielsku do odbiorców zachodnich miał około pół godziny. Tematyka żydowska zajmowała 12–13 minut. Można zrozumieć, że z punktu widzenia Żydów to było najważniejsze, natomiast nie można pojąć, dlaczego w popularnej narracji podawane jest, że to był raport tylko na temat Żydów.
W powszechnej świadomości główna jego część po prostu nie istnieje.
Nie istnieje, choć była dominująca i dotyczyła m.in. tak ważnych spraw, jak obrona przed skutkami rozbioru sowieckiego po 17 września. Na przykład, kiedy przysłano Towarzystwu Jana Karskiego projekt uchwały sejmowej na temat proklamowania Roku Karskiego do zrecenzowania, stwierdziliśmy, że tam nie ma słowa o sednie raportu! Zadzwoniłem do pani Katarasińskiej-Śledzińskiej, szefowej sejmowej komisji kultury, i ona rozmawiała ze mną tak, jakby to było dla niej odkrycie, że raport nie traktuje wyłączne o Żydach. To nie jest tak, że ktoś chce umniejszyć znaczenie części poświęconej Żydom. Mówmy jednak pełną prawdę, o czym to było. Dlatego moją biografię Karskiego zadedykowałem tym, dla których Karski robił wszystko, aby ocalić od ludobójczej zbrodni Holocaustu, i tym, których chciał ocalić od sojuszniczej zdrady jałtańskiej.
Ale nawet tutaj kwestia polska jest na drugim miejscu.
Bo skala była inna. W wyniku Holocaustu zginęło więcej ludzi niż od zdrady jałtańskiej. Mówimy o liczbach dokumentujących tę tragedię. O tej perspektywie. O tym trzeba mówić.
Jak zareagowała pani Katarasińska-Śledzińska?
Sprawę doprowadził do końca jej zastępca, profesor Tadeusz Iwiński, który dopilnował, żeby nie robiono żartów z historii. I akapit mówiący o głównej tematyce raportu został wprowadzony do uchwały, którą przyjął Sejm.
Jaka była skala wykorzystania tego raportu przez aliantów?
Polskie podziemie dostało finansowanie, udzielano mu pomocy. Pytanie, czy mogła być większa? Dotyczy to np. kwestii powstania warszawskiego. Pewnie gdyby Sowieci pozwolili lądować w Jugosławii brytyjskim samolotom transportowym, pomoc byłaby większa.
A realne przełożenie?
Przede wszystkim raport uwiarygodnił rząd polski na uchodźstwie. Potwierdził, że prowadzi swą działalność wewnątrz państwa, prowadzi walkę, jest podmiotem w relacjach z sojusznikami, że Londyn i Warszawa to jedna struktura dominująca, a w żadnym razie nie jest nią agentura promoskiewska w okupowanym kraju. Odniosło to skutek, gdyż uznano, że raport jest wiarygodny. Pod tym względem zostało to w pełni wykorzystane. Natomiast w kwestii ratowania Żydów już nie. By ich ocalić, zrobiono niewiele, czy też zgoła nic. Po prostu takie były brutalne i cyniczne realia.
Ze swoim raportem Karski trafił przed oblicze Roosevelta.
Poszedł tam w towarzystwie ambasadora Jana Ciechanowskiego 28 lipca 1943 r. Kiedy już wychodził z Białego Domu po rozmowie, która trwała chyba 84 minuty, Roosevelt powiedział: „Młody człowieku! Jak wrócisz do swojego kraju, powiedz swoim rodakom, że mają w tym domu przyjaciela”. Znaczyło to niewiele.
Współcześnie powszechnie uważa się, że Roosevelt go zbył.
Rozmowa zakończyła się po przedstawieniu kwestii polskich i z chwilą przejścia do spraw żydowskich. Roosevelt przerwał mu wówczas słynnym pytaniem o… sytuację koni w okupowanej Polsce.
Skąd więc obecna, nieco bajkowa, narracja dotycząca raportu Karskiego?
Nie wiem. Karski nigdy nie twierdził, że raport dotyczył jedynie Żydów. Oczywiście, dla Żydów wątek żydowski w raporcie jest najważniejszy. Ja rozumiem, że oni mogą mieć taką narrację, że był taki człowiek, który powiedział, co się z nimi dzieje i nic nie zrobiono. Ja to doskonale rozumiem. Dlatego Karski jest „świętym żydowskim”. Powinien być jednak także „świętym polskim”, bo dramatycznie wołał o wsparcie dla Polskiego Państwa Podziemnego.
Choć Karski nie jest postacią obcą Polakom, to okazuje się, że mało o nim wiedzą.
Karski nie jest postacią obcą Polakom od paru lat. On jest jednak rozpoznawalny w Ameryce od lat 80. Tak samo w Izraelu. Natomiast u nas widzę głównie instytucjonalny nurt pamięci Jana Karskiego, który powstał – już tak na dobre – po przyznaniu mu pośmiertnie Medalu Wolności przez prezydenta Obamę.
Przecież już w latach 90. jego postać była wymieniana jednym tchem z Nowakiem-Jeziorańskim.
Tak, ale Karski do zbiorowej pamięci trafił jednak dużo później. Był przede wszystkim człowiekiem zupełnie innym niż Nowak. Skromnym, z klasą, nie pchał się na afisz. Skutkiem czego był w Polsce mniej rozpoznawalny, a już na pewno nie tak znany jak w USA czy Izraelu. W każdym razie jeżeli już o Karskim w Polsce mówimy, to używa się go na zasadzie wytrycha. Stał się jokerem w talii kart. Ktoś zaczyna mówić o polskim antysemityzmie, to zaraz wyciągany jest Karski. No jak to? Pojechał z raportem w czasie wojny czy nie? Chciał uratoważ Żydów czy nie? To co wy nam tu będziecie gadać o jakimś polskim antysemityzmie? Wstydźcie się!
No, ale przecież z raportem o Żydach pojechał…
Przy okazji. Nikt by go z tym raportem nie wysłał, gdyby nie było pierwszej części tego raportu. Nikt by nie uruchomił całej logistyki, punktów kontaktowych, lewych dokumentów, finansowania. Nikt by go nie wysłał tylko z tym jednym tematem. Tymczasem nikt nie podnosi sprawy polskiej, tylko trwa robienie propagandy, jeżdżenie gdzieś tam, pokazywanie w świecie Karskiego, że to był właśnie Polak specjalnie wysłany, aby Żydów uratować. Owszem, Żydzi poprosili o przekazanie danych na Zachód, owszem Karskiego wysłała delegatura rządu, a nie komitet syjonistów czy bundowców. Gdyby jednak nie zasadnicza część raportu, tego by nie było.
Skoro część polska raportu odniosła sukces, to dlaczego nie stało się tak z częścią poświęconą Żydom?
Żydzi nie byli przedmiotem zasadniczych celów wojennej strategii wielkich mocarstw. Celem było militarne pokonanie Niemców, zniszczenie potencjału ekonomicznego, zapobieżenie na zawsze odrodzeniu się niemieckich tendencji militarystycznych oraz zorganizowanie powojennego świata poprzez organizację międzynarodową, która zapobieże wojnom. Żydzi nie byli częścią żadnego z tych elementów.
Mało tego – przed wojną i po niej byli traktowani w Stanach na równi z Murzynami.
Przez wiele lat – owszem. Dramat polegał na tym, że Amerykanie mogli współczuć, jak Roosevelt, który słysząc o tym, co się dzieje z Żydami, skonstatował: „To jest tragiczne, młody człowieku, to jest okropne”. Ale zasadniczo na tym współczuciu się skończyło.
A co na to środowiska żydowskie w USA?
Zaangażowanie środowisk żydowskich w Ameryce i próby ich wpływu na Biały Dom mogłyby zostać odebrane przez Amerykanów jako pchanie Ameryki do wojny ze względu na Żydów. Wydaje się, że tego starali się unikać. Ci, którzy ocaleli z Holocaustu, poddali ich po wojnie srogiej krytyce.
Czyli sytuacja Żydów w czasie wojny była bez wyjścia?
Ich sytuacja była skrajnie dramatyczna i należała do tych bez wyjścia. To tak, jak z powstaniem warszawskim: nonsens militarny, nonsens polityczny, ale było ono nieuniknione.
Dlaczego?
Bano się, że ludzie, którzy byli szkoleni przez całą wojnę w organizacjach podziemnych do walki, zignorują dowództwo, sami wyjdą na ulice i rozpocznie się chaotyczna walka z wielkimi stratami ludzkimi. Decyzja o wybuchu powstania była bezsensowana, ale nieunikniona. Największą cenę zapłaciła ludność cywilna. Wielu dowódców tego tragicznego powstania otrzymało nominacje generalskie, o czym Karski zawsze wspominał pełen goryczy…
Jak te postawy oceniał Karski?
Patriotyzm rozumiał jako konieczność mówienia prawdy swoim rodakom, nawet kiedy jest ona gorzka, kiedy jest straszna, kiedy jest niepopularna. Na przykład Karski publicznie mówił, że w czasie wojny normalne społeczeństwa chronią swoje dzieci, swoją młodzież i robią wszystko, żeby ta młodzież przeżyła wojnę. Tylko kraje nieodpowiedzialne i „politykierzy” wysyłają tę młodzież na rzeź czy do wykonywania idiotycznych misji. Wojna nie będzie trwała ani godziny krócej od np. malowania napisów i znaków na murach. Karski uważał, że twórcy Szarych Szeregów powinni być sądzeni. I to była jedna z takich rzeczy, która bulwersowała, jeżyła wszystkich, kiedy mówił o tym.
Podawał konkretne przykłady egzekucji chłopaków malujących kotwice po ścianach.
A co z tego malunku na ścianie nam przyszło poza tym, że straciliśmy ludzi? Wojna trwała krócej od tego? Karski mówił rzadko, ale mówił dosadnie. Taki był.
Jeszcze jakiś przykład?
Jeżeli uważał, że Wałęsa dłużej nie powinien być prezydentem, to próbował w pierwszej turze, żeby został nim Jacek Kuroń, a jak się nie udało, to w drugiej turze publicznie powiedział, jak powinien wyglądać prezydent i zdecydowanie nie był to obraz Wałęsy. Później mu dorabiano gębę, że on się z komuchami zaprzyjaźnił. Bzdura! On czuł odpowiedzialność za Polskę. Uważał, że następna kadencja pomroczności jasnej i falandyzacji to będzie dramat i kompromitacja Polski.
Jak się poznał z Kuroniem?
Karski cały czas wspierał różne podziemne struktury w Polsce. Poza tym, wykładając praktykę i teorię komunizmu dla swoich studentów amerykańskich, nauczał też o ruchach dysydenckich, w tym o KOR. Sporo o nich wiedział, bo Amerykanie mają narzędzia, żeby wiedzieć, nawet jeśli są daleko. Najpierw więc poznał korowców z materiałów, a potem osobiście. Od początku lat 90., kiedy dostał doktorat honoris causa na Uniwersytecie Warszawskim, zaczął bywać w Polsce. Jacek Kuroń zapraszał go do siebie, do domu. Była bardzo duża chemia między nimi. Karski uważał Kuronia za człowieka uczciwego, niezdolnego do jakiejkolwiek prywaty, oddanego ludziom.
Kuroń jest chyba jedyną postacią z lewicy laickiej, która po 1989 r. powiedziała, że nie tak miało być z Solidarnością.
Przepraszał za Solidarność. Tak było. On nie miał problemu, żeby powiedzieć, że się z czymś nie zgadza. Podobnie Karski. Kiedyś wyszła książka, nie będziemy autora wymieniać, że warto być uczciwym. Karski popatrzył, przejrzał i powiedział: „No wiesz, moim zdaniem TRZEBA być uczciwym”. Cała recenzja.
Jakie łączyły go stosunki z autorem?
Kiedy Karski nie poparł Wałęsy, Bartoszewski, który był w komitecie wyborczym Wałęsy, i Nowak-Jeziorański przygotowali „list towarzyszy z Polski podziemnej”. Otwarty. Napisali, że Karski po prostu zdradził ideały Polski podziemnej. Próbowali to opublikować w wielu pismach. Opublikowali ostatecznie tylko w „Rzeczpospolitej”. To Karskiego bardzo zabolało, bo ten list podpisali także: Korbońska, Pomian i Żenczykowski. Później ta trójka przeprosiła Karskiego, ale dwaj wcześniej wymienieni nigdy tego nie zrobili.
Czyli od tego czasu nie miał już z nimi kontaktu?
Żadnego. Już do śmierci ręki im nie podał. Dobrze wiem, jak przeżywał tę zniewagę publiczną.
To rzuca dość ponure światło na Bartoszewskiego i Jeziorańskiego, którzy w imię polityki, propagandy, byli w stanie rzucać najcięższe oskarżenia.
Obaj byli w komitecie wyborczym Wałęsy, który przegrał. Karski natomiast przybył na zaprzysiężenie Kwaśniewskiego. Tego, być może, było już dla nich za wiele…
Jak Karski oceniał to, co się stało po 1989 r.?
Używał określenia „bezkrwawa rewolucja Solidarności”. Nigdy nie sądził, że komuna odda władzę w ten sposób i ten fakt zasługuje na szacunek dla przeciwnika. Oczywiście, ocena wdrażania demokracji i wolności może być różna, ale tak jest wszędzie, gdzie buduje się niemal od podstaw nowe państwo.
Waldemar Piasecki. Przyjaciel, współpracownik i biograf Jana Karskiego