Zbrodnie socjalistów spod brunatnego sztandaru są dzisiaj znane niemal każdemu. Te, których dokonali ich czerwoni bracia w wierze zajmują w powszechnej świadomości znacznie mniej miejsca – choć wcale nie były mniej straszne.
Na rzece Ob, jakieś 900 kilometrów od Omska, w niemal niezamieszkałej części Syberii, znajduje się pewna wyspa. Wyspa to zresztą za duże słowo – to po prostu mały kawałek bagnistej ziemi, jakieś 3 kilometry na 600 metrów, z rzadka porośnięty drzewami i krzewami i przy byle deszczu ginący pod wodą. Wyspa ta, jak tysiące podobnych, nie ma nawet swojej nazwy – bo i po cholerę ją wymyślać dla czegoś tak bezwartościowego? Dlatego też nazywają ją wyspą Nazino, od nazwy najbliższej osady. Tylko mały brzozowy prawosławny krzyż, który na niej stoi, świadczy o tym, że ten skrawek lądu miał również inną nazwę – Wyspa Kanibali.
W 1928 roku Sowiety pod wodzą Stalina rozpoczęły pierwszy plan pięcioletni. Jego celem była gwałtowna industrializacja kraju. Rok później postanowiono, że indywidualne gospodarstwa to przeżytek i należy je jak najszybciej skolektywizować. A że każda rewolucja wymaga ofiar, to celem komunistów padli kułacy – jak w Rosji nazywano bogatych gospodarzy. Część z nich faktycznie stawiała opór kolektywizacji niszcząc narzędzia i plony, większość po prostu miała pecha być nieco bogatszą od reszty – nikogo takie szczegóły nie obchodziły.
Historia pierwszej pięciolatki, dekułakizacji i Hołodomoru zasługuje na oddzielny tekst i czytelnikom o mocnych nerwach polecam zapoznanie się z tym tematem. Nas interesuje teraz tylko to, że komuniści zaczęli się na początku lat trzydziestych martwić, że zdechną z głodu. Na początku 1933 roku łódzki żyd Gienrich Jagoda, wtedy jeszcze szef budzącej postrach tajnej policji OGPU, wpadł na pomysł jak temu zaradzić. Rosja ma ogromne połacie bezludnej ziemi na Syberii – pomyślał. Ma również ogromne ilości wrogów ludu i innych elementów, które szkodzą budowie komunistycznej utopii. Wpadł więc na pomysł, aby wysyłać rzeczone elementy na Syberię, aby tam pracowały w rolniczych obozach pracy i produkowały żywność dla reszty ZSRR. To, że takie obozy nie istniały, też nie było wielkim problemem. Uznał, że więźniowie mogą je sobie sami zbudować.
Razem z kolejnym Żydem Matwiejem Bermanem, naczelnikiem GUŁAGu, zaprezentowali swój „wielki plan” Stalinowi. 2 miliony wrogów ludu miało przekształcić w uprawy ponad milion hektarów syberyjskich nieużytków. Już po zaaprobowaniu planu liczbę deportowanych zmniejszono o połowę – okazało się, że naruszone klęską głodu sowiety nie dałyby już rady przetransportować aż takiej masy ludzkiej.
Pierwszym krokiem w realizacji tego planu było rzecz jasna pozyskanie odpowiedniej ilości wrogów ludu. Agenci OGPU i milicjanci dostali więc rozkaz aresztowania wyśrubowanej ilości elementów niepożądanych elementów. Autorzy planu wyobrażali sobie, że będą aresztować kułaków czy niechętnych kolektywizacji rolników. Dla wykonawców ich woli jasne jednak były trzy rzeczy – to, że jeśli się nie wykażą, to sami zostaną wrogami ludu; to, że nikt nie będzie wnikał czy aresztowane przez nich osoby faktycznie są winne oraz to, że łapanie ludzi po wsiach wcale nie jest łatwe. Dlatego też większość aresztowanych była mieszkańcami dużych miast, jak Moskwa czy Leningrad. Agenci zgarnęli sporą ilość bezdomnych czy przestępców, ale było ich za mało, dużo za mało.
Na szczęście dla nich w Rosji Sowieckiej obowiązywał system paszportów wewnętrznych. Ten znienawidzony element caratu był wprawdzie bardzo szybko zniesiony przez bolszewików, ale Stalin docenił jego użyteczność i przywrócił go w 1932 roku. Paszporty wewnętrzne miały sprawić, że mieszkańcy mieszkają tam, gdzie mieszkają, zamiast psuć humor planistów jakimiś tam przeprowadzkami w poszukiwaniu szczęścia, ale stały się podstawowym dokumentem, bez którego życie było bardzo trudne. Nie trzeba chyba dodawać, że wydawano je jedynie wzorowym socjalistom. Nie dawano ich także chłopom aby powstrzymać ich przed ucieczkami z kołchozów do miast.
OGPU postanowiła wykorzystać ten system i rozpoczęła regularne łapanki uliczne. Każdy, kto dał się złapać bez paszportu przy sobie był aresztowany, nawet jeśli taki dokument mu wydano. Wśrod tysięcy aresztowanych znalazł się na przykład kierowca i przodownik pracy Nowożyłow, który poszedł do kiosku po papierosy i zapomniał wziąć go z domu czy partyjniak Masłow, który podczas zakrapianej imprezy wyskoczył ze szwagrem i zaprzyjaźnionym inżynierem po zakąskę do sklepu. Cała trójka została aresztowana. OGPU aresztowała też kobietę, która wyszła po mleko dla swojego niemowlaka – nie przejęli się tym, że dziecko zostało samo. Aresztowali również – za włóczęgostwo – 12-letnią tatarską dziewczynkę, która nie znała nawet rosyjskiego. Jej matka podczas postoju pociągu na dworcu w Moskwie oddaliła się na chwilę aby kupić chleb.
Często nawet posiadanie paszportu nie pomagało. Jeżeli agenci uznali, że ktoś wygląda jak wróg ludu, lub jeżeli goniły ich normy, to można było machać nim do woli, a i tak trafiało się na Syberię. Czasami wystarczyło mieć pecha. Przekonał się o tym 16-letni Nikołaj Kurtiukow, który wracał pociągiem z odwiedzin u ojczyma, komendanta wojskowego. Na jednej ze stacji wysiadł z pociągu po wrzątek na herbatę. Na sąsiednim peronie stał pociąg z deportowanymi. Pilnujący go żołnierze po prostu wepchali go do jednego z bydlęcych wagonów. Więźniom nie pozwolono nawet zawiadomić rodzin o tym, co się stało.
W końcu udało się uzbierać odpowiednią ilość wrogów ludu i można było przystąpić do realizacji planu. Przyszli osadnicy mieli trafić najpierw do obozów przejściowych, z których największym był ten w Tomsku. Obozy nie były jednak w żaden sposób przygotowane na przyjęcie takiej masy ludzi. Wiedzieli wprawdzie o całej akcji, ale ta miała rozpocząć się znacznie później i lokalne władze liczyły, że zdążą się przygotować już po odwilży. Stało się jednak inaczej i obozy szybko zatłoczyły się ponad wszelkie granice, a na miejscu zaczęło dochodzić do licznych starć między więźniami i rozruchów. Na początku maja w Tomsku mieszkało ok. 90 tysięcy więźniów i sytuacja stawała się beznadziejna.
Postanowiono więc wysłać pierwszy transport. Wybrano niemal pięć tysięcy osób, w większości mężczyzn – kobiet znalazło się w nim trochę ponad 300 – i załadowano na barki używane do transportu drewna. Zaokrętowano na nie również 50 strażników i garstkę felczerów. Więźniów wybrano wśród kryminalistów oraz, w większości, byłych mieszkańców wielkich miast, których władze obozu w Tomsku uznawały za problematycznych i bezużytecznych. Wielu z nich było w podeszłym wieku, najstarszy miał 110 lat. Byli wśród nich inwalidzi i ciężko chorzy. Następnie barki wyruszyły w rejs na wyspę Nazino. Nie była to przyjemna podróż – Nazino była oddalona o ok. 800 kilometrów, rzeka nadal była pełna lodu, a okolicę co chwilę nawiedzały śnieżne burze. Więźniom dziennie wydawano po 200 gramów chleba, mniej niż w Oświęcimiu, ale wielu z nich nie mogło zjeść nawet tego. Przestępcy już na barkach zaczęli bowiem formować gangi i odbierać racje żywnościowe słabszym. Ostatecznie kiedy barki dotarły do celu 18 maja 27 więźniów już nie żyło, a jedna trzecia była zbyt słaba aby utrzymać się na nogach.
Plan był taki, że po dotarciu na wyspę „osadnicy” wykorzystają rosnące tam drzewa do budowy chat. Większość z nich pochodziła jednak z miast i nie miała pojęcia jak się do tego zabrać. A nawet jakby mieli, to i tak nic by to nie dało bowiem nikt nie pomyślał o tym, żeby dać im jakiekolwiek narzędzia. Nie mając innego wyjścia więźniowie spędzili więc pierwszą noc na gołej, pokrytej śniegiem ziemi. Partia nie dała im jednak również ciepłej odzieży – jeden z komunistycznych działaczy z Tomska miał stwierdzić, że skoro Partia im jej nie dała, to najwyraźniej chciała, żeby marzli. Nad ranem strażnicy znaleźli niemal 300 trupów. Ci, którzy przeżyli, nie wiedzieli jeszcze, że to właśnie zmarli mieli szczęście.
Zgodnie z planem więźniowie po dotarciu na miejsce mieli nie otrzymywać już chleba. Zamiast tego na barki załadowano dwadzieścia ton mąki. Osadnicy mieli z okolicznej gliny zbudować piece i wypiekać z niej chleb, ale ziemia była zmarznięta i okazało się to niemożliwe. Pomimo tego strażnicy zaczęli wydawać im mąkę. Nie mieli żadnych naczyń, więc szczęśliwcy, którzy dopchali się do worków, brali ją w buty, czapki czy w ręce. Nie mając żadnej możliwości przerobienia jej na chleb, jedli ją na surowo. Inni robili z niej papkę wykorzystując do tego brudną wodę z rzeki, przez co szybko doszło do epidemii czerwonki. Przy wydawaniu dochodziło do dantejskich scen, strażnicy musieli otworzyć ogień aby nie zostać stratowanym przez tłum.
Drugiego dnia więźniowie nie otrzymali nawet tych głodowych porcji. Podobnie jak trzeciego. Marznące deszcze i śnieg zbierały swoje żniwo. Niektórym więźniom udało się rozpalić ogniska, ale wiele osób, które się wokół nich kłębiły, uległo poważnym oparzeniom. Czwartego dnia zdesperowani osadnicy zaczęli protestować. Hałasy w końcu przyciągnęły strażników. Ci zgodzili się na dalsze rozdawanie mąki, ale postanowili zmienić system w jakim to robią. Zamiast wydawać ją indywidualnie kazali więźniom zorganizować się w brygady po 150 osób, których przywódcy mieli otrzymać przydział do rozdysponowania. Skończyło się to tak, jak musiało się skończyć. Liderami brygad zostali najgorsi kryminaliści, którzy nie mieli żadnego zamiaru dzielić się cenną mąką z kimś innym, niż członkowie ich gangów. Pozostali skazańcy w najlepszym wypadku mogli liczyć, że uda im się wymienić na odrobinę jedzenia posiadane przez nich cenne rzeczy, jak ubrania, albo za usługi seksualne. Inni próbowali żywić się korą , mchem czy zgniłymi kawałkami drewna. Mieszkańcy Nazina wieczorami słyszeli nieraz wycie oszalałych z głodu „wrogów ludu”.
Urkowie jednak nie mieli zamiaru się do tego ograniczać. Większość więźniów, nawet jeśli w momencie aresztowania miała przy sobie cenne rzeczy, to dawno je straciła. Wyjątkiem były tutaj złote zęby i kryminaliści od razu zaczęli na nie polować, wyrywając je na żywca i wymieniając u strażników na tytoń i chleb, podobnie jak co lepsze ubrania. Sami strażnicy szybko zresztą pokazali, że nie zostało w nich wiele człowieczeństwa. Ich ulubioną rozrywką było rzucanie w więźniów kromką chleba i patrzenie jak się o nią biją, zdarzały się też przypadki, kiedy torturowali i zabijali więźniów bez żadnego powodu. O losie co ładniejszych więźniarek nawet nie warto tutaj wspominać.
Niektórzy więźniowie próbowali ucieczki. Jednak samo przepłynięcie rwącej, mroźnej rzeki było wielkim wyzwaniem i większość śmiałków utonęła w jej wodach. Ci, którym się udało, musieli jeszcze poradzić sobie ze strażnikami, którzy z nudów urządzali na nich polowania. Jednak nawet ich uniknięcie nie gwarantowało wolności. Nazino było położone w środku syberyjskiej głuszy i przebycie setek kilometrów bez ciepłego ubrania, broni czy narzędzi było po prostu niemożliwe. Dlatego w oficjalnej dokumentacji każdy, kto uciekł był z automatu uznawany za zmarłego. Kilku osobom podobno udało się jednak przeżyć gdyż zostali przygarnięci przez zamieszkującą te tereny lokalną ludność Ostiaków.
Wkrótce felczerzy odkryli coś strasznego. Odkryli na wyspie zwłoki, którym brakowało narządów wewnętrznych, takich jak wątroby, serca czy płuca. Wniosek mógł być tylko jeden – więźniowie zaczęli zjadać się nawzajem. 25 maja na wyspę dotarł kolejny transport, 1500 więźniów. Osłabieni po podróży szybko stali się ofiarami kanibali. Ci, którzy zostali wcześniej zabici, mieli szczęście: w wielu wypadkach osadnicy byli zjadani żywcem. Jedna z mieszkanek Nazina wspominała po latach, że do jej chaty strażnicy przyprowadzili kiedyś 40-letnią kobietę, która wyglądała jakby miała 80 lat. Kiedy odwinęła brudny koc kobieta zauważyła, że inni więźniowie obrali jej łydki z mięsa. Inna mieszkanka zeznała, że w pewnej więźniarce zakochał się młody strażnik, który próbował ją chronić przed innymi więźniami. Kiedy na kilka dni musiał opuścić okolicę wyspy na kilka dni, więźniowie przywiązali ją do drzewa, po czym odcięli jej piersi i inne miękkie części ciała. Kiedy strażnik wrócił kobieta jeszcze żyła, ale wkrótce potem się wykrwawiła.
Początkowo strażnicy bagatelizowali problem. Felczerzy w swoich notatkach zanotowali pierwszy przypadek ludożerstwa dopiero 29 maja. Tego samego dnia strażnicy zabrali z wyspy trzech schwytanych na gorącym uczynku mężczyzn, którzy zostali odesłani do więzienia. Dwa dni później trzech kolejnych rozstrzelano na miejscu.
W końcu 31 maja władze podjęły decyzję, że tak dalej być nie może, tym bardziej, że centrala wycofała się z planów utworzenia obozów rolniczych. Władze partii postanowiły, że ci, którzy jeszcze nie zmarli, będą ewakuowani z wyspy, na której w międzyczasie wybuchła epidemia tyfusu. Oczywiście nikt nie miał zamiaru pozwolić im na powrót do domów. W ciągu następnych dni zostali więc rozdysponowani po innych obozach leżących w dół rzeki. Ponad 150 osób, które były zbyt słabe aby opuścić wyspę, po prostu zostawiono na śmierć. Dokładna liczba ocalałych z Obozy Nazińskiego nie jest znana – ewakuowano 2856 osób, ale wiele z nich nie przeżyło tej ewakuacji. Ci, którym się to udało, trafili w niewiele lepsze warunki, a większość z nich była zbyt słaba aby pracować. Chcąc pozbyć się kłopotu strażnicy często prowokowali ich do ucieczki rozpuszczając plotki o pobliskiej linii kolejowej czy kierując uciekinierów prosto w trzęsawiska udawanymi odgłosami osad.
O tej piekielnej wyspie prawdopodobnie nikt by nie usłyszał gdyby nie instruktor Okręgowego Komitetu Partii w Narymie i zagorzały komunista Wasilij Wieliczko. Usłyszał gdzieś o Nazińskim w lipcu 1933 roku i postanowił rozpocząć własne śledztwo. Zaczął zbierać relacje lokalnej ludności i urzędników, którzy zetknęli się ze sprawą. Na samą wyspę wybrał się w sierpniu – znalazł tam już jedynie szkielety leżące w trawie i ziemiankach. Wieliczko bardzo nie podobało się to, że w Nazińskim oprócz elementów znaleźli się także ideowi komuniści, więc postanowił napisać o tym raport i wysłać go do sekretarza rejonowego komitetu partii w Narymie, do szefa partii w Narymie oraz do samego Stalina. A będąc świadomym tego, że mieszka w socjalistycznym raju, ukrył się następnie na pół roku w tajdze.
Raport Wieliczki natychmiast został opieczętowany jako ściśle tajny. Moskwa postanowiła jednak zająć się tą sprawą. Na miejsce wysłano specjalną komisję, która odkryła na wyspie masowe groby. Kilku strażników i urzędników w związku z tym usłyszało śmiesznie niskie wyroki. A sam Wieliczko został usunięty z partii i został dziennikarzem. Po wojnie, którą spędził jako korespondent wojenny, pisał powieści wychwalające rozwój Syberii pod rządami komunistów.
Sprawa Nazińskiego znowu została zapomniana. Większość osób, która o nim wiedziała, albo już nie żyła albo nie miała żadnego interesu w tym, aby o nim mówić. Dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych organizacji Memoriał, która badała historię zbrodni w postsowieckich państwach, udało się odkryć jego istnienie i porozmawiać z nadal żyjącymi świadkami. Raport Wieliczki odtajniono dopiero w 1994 roku, a dwanaście lat później francuski historyk Nicolas Werth, jeden ze współautorów „Czarnej księgo komunizmu”, poświęcił jej książkę „Wyspa kanibali”. Do dzisiaj jego istnienie nie przebiło się jednak do powszechnej świadomości.
W 1993 roku lokalne władze postawiły na wyspie niepozorny krzyż ku pamięci zesłanych. „Za święty spokój u Boga dusz wszystkich tu niewinnie zabitych w latach bezbożności” – głosi wisząca na nim tabliczka.