Dreadnought, afrykański książę i bunga bunga

Kiedy Royal Navy zwodowała w 1906 roku pancernik HMS Dreadnought był on najnowocześniejszą bronią na świecie, która z dnia na dzień sprawiła, że wszystkie inne okręty stały się przestarzałe i nieadekwatne. Okręt ten stał się także powodem największej kompromitacji Royal Navy do czasu zatopienia HMS Hood. Ta jednak została zadana nie przez wraże armaty – a przez grupę londyńskich żartownisiów.

Urodzony w 1881 roku Horace de Vere Cole był typowym brytyjskim młodzieńcem z dobrego domu, z drzewem genealogicznym sięgającym czasów króla Artura i rodzinną fortuną pozwalającą na w miarę wygodne życie. Jak na młodzieńca z dobrego domu przystało skończył Eaton i zaciągnął się do armii jako kawalerzysta. Akurat zdążył na drugą wojnę burską. Jego karierę wojskową przerwała jednak wystrzelona z burskiego Mausera kula, która odesłała go do szpitala i wkrótce potem do cywila. Po powrocie do Anglii 23-letni Horace zapisał się więc do Trinity College w Cambridge.

Horace miał w życiu pewną pasję, której lubił się oddawać. Pasją tą było robienie ludziom żartów. Zwłaszcza takim, którzy byli nadmiernie zadufani w sobie. Raz na przykład namówił spotkanego na ulicy Londynu konserwatywnego posła Olivera Stillingfleeta Locker-Lampsona, z którym przyjaźnił się od czasów Eaton, na mały wyścig. Dał mu dziesięć jardów forów i niepostrzeżenie wsunął mu swój zegarek do kieszeni, a kiedy przebiegali koło policjanta krzyknął „łapać złodzieja!”, przez co poważny polityk został aresztowany i musiał się długo tłumaczyć. Przy innej okazji miał wynająć ośmiu łysych mężczyzn i kupić im bilety do opery. Na ich glacach następnie napisał farbą litery i kazał im usiąść tak, żeby ich głowy widziane z galerii składały się w słowo BOLLOCKS. Według innej wersji tej historii mężczyzn było jednak tylko czterech, a słowo na ich głowach było dużo bardziej wulgarne.

Jeden z jego głośniejszych żartów, mający związek z dzisiejszą opowieścią, miał jednak miejsce w jego czasach studenckich. Horace poznał w Cambridge Adriana Stephena, z którym szybko się zaprzyjaźnił. Stephen, jak się okazało, również lubił żarty i obaj szybko zaczęli być postrachem innych studentów i wykładowców. W okolicach 1905 roku obaj stwierdzili, że takie drobne żarciki już ich nie satysfakcjonują i najwyższa pora zrobić coś dużego i odważnego.

Stephen wpadł na pomysł, aby przebrać się za niemieckich oficerów a następnie przejąć dowodzenie nad oddziałem piechoty i pomaszerować z nimi do Francji. Biorąc pod uwagę, że Francja nadal lizała rany po wojnie z Prusami, a napięcie pomiędzy mocarstwami było tak duże, że rozwiązaniem okazała się dopiero Wielka Wojna, pomysł ten faktycznie mógłby im przynieść ogromną sławę. Na szczęście dla świata Horace uznał jednak, że jest niewykonalny – i sam wpadł na inny.

LAF.3671.tif

Tak się złożyło, że Wielką Brytanię miał wkrótce odwiedzić sułtan Zanzibaru Ali bin Hamud. Brytyjska prasa rozpisywała się o tej wizycie dosyć szeroko ale Horace zauważył, że wszystkie artykuły o nim pozbawione są ilustracji, przez co mało kto wiedział jak sułtan faktycznie wygląda. Szybko więc wpadł na pomysł: przebierze się za sułtana i złoży oficjalną wizytę w Cambridge.

Stephenowi ten pomysł przypadł do gustu. Szybko stwierdzili jednak, że w celu jego realizacji muszą poszukać pomocy innych żartownisiów. W końcu sułtan poruszający się z jednoosobową świtą wzbudziłby podejrzenia u najgłupszych nawet oficjeli. Ostatecznie więc poprosili o pomoc dwóch innych studentów z Cambridge i jednego z rywalizującego z nimi Oxfordu. Zrobili tak gdyż jeden z nich musiał udawać tłumacza, a tym samym nie mógł nosić przebrania – postawienie w tej roli kogoś z Cambridge narażałoby całą imprezę na zdemaskowanie jakby przypadkiem wpadł na jakiegoś znajomego.

W międzyczasie pojawił się jednak pewien problem. Któraś z agencji zajmujących się sprzedażą prasie fotografii weszła w posiadanie fotografii sułtana, dzięki czemu ta zaczęła się wkrótce pojawiać w brytyjskiej prasie. Tym samym ich plan był już nie do zrealizowania. Opierał się bowiem na fakcie, że nikt nie wiedział jak sułtan wygląda, a jak na złość żaden z nich nie był do niego podobny. Nie chcąc rezygnować ze swojego pomysłu postanowili więc udawać jego wujka, wymyślonego przez nich na poczekaniu księcia Musakę Aliego.

Niedługo później cała piątka pojechała do Londynu, gdzie odwiedzili sklep sprzedający kostiumy teatralne. Zaopatrzyli się w nim w arabsko wyglądające stroje i sztuczne brody oraz ciemną farbę do twarzy. Mając już przebrania wysłali telegram do burmistrza Cambridge, w którym poinformowali go, że jeszcze tego samego dnia powinien się spodziewać krótkiej wizyty sułtana i powinien wysłać po niego dorożkę na stację kolejową oraz pokazać mu interesujące obiekty w jego mieście. Szybko połapali się, że przecież mieli udawać nie sułtana a jego wujka, więc w kolejnym telegramie skorygowali swój błąd. Obydwa były podpisane fałszywym nazwiskiem Henriego Lucasa, pracownika popularnego wśród oficjalnych delegacji londyńskiego Cecil Hotel. Wysławszy je żartownisie wsiedli w pociąg do Cambridge.

Kiedy dotarli na miejsce na peronie czekał już burmistrz Algernon S. Campkin w towarzystwie miejskich urzędników. Powitano ich oficjalnie i zaprowadzono na lokalny rynek aby mogli nabyć na nim pamiątki, po czym zaproszono ich jako gości honorowych na posiedzenie rady miasta. Pokazano im także najbardziej historyczne koledże, po czym w towarzystwie coraz liczniejszych gapiów odwieziono ich na stację kolejową. W tym momencie się okazało, że ich plan nie był do końca przemyślany – nie wiedzieli jak zakończyć ten żart. Kupno kolejnego biletu do Londynu i powrotnego do Cambridge nie było najlepszym rozwiązaniem dla ich studenckich budżetów, a nie mieli przygotowanej żadnej alternatywy. Dali więc w długą w ostatniej chwili, dobiegając do stojących pod stacją taksówek. Taksówkarze wywieźli ich poza miasto, skąd idąc na przełaj dotarli do domu znajomego, gdzie zmyli makijaż i przebrali się w cywilne ciuchy.

Ostatni element ich planu sprawił, że wszyscy zdali sobie sprawę, że padli ofiarą oszustwa. Żart można było jednak uznać za udany – nikt ich nie rozpoznał i udało im się uciec. Sytuacja skomplikowała się jednak dzień później, kiedy o całej sprawie napisał jeden z największych brytyjskich dzienników, Daily Mail, którego dziennikarze w jakiś sposób dowiedzieli się o całym zajściu. Po Daily Mail temat podjęło jakieś trzydzieści innych dzienników i burmistrz Campkin stał się pośmiewiskiem całej Wielkiej Brytanii. Żartownisie zgodzili się, że w takiej sytuacji lepiej siedzieć cicho i czekać aż cała sprawa przycichnie.

Horace pragnął jednak rozgłosu. Pojechał więc do Londynu i udzielił wywiadu Daily Mail opowiadając im o wszystkich szczegółach. Wywiad był anonimowy, ale władzom po jego publikacji w jakiś sposób udało się ustalić kto zrobił z nich idiotów.

Sytuacja zrobiła się bardzo niezręczna. Czterech z nich było bowiem nie tylko mieszkańcami Cambridge ale także studentami tamtejszego uniwersytetu. Perspektywa, że przez Horace’a zostaną z niego wyrzuceni była bardzo realna. Tym realniejsza, że burmistrz zażądał od wicekanclerza Cambridge Edwarda A. Becka właśnie takiej kary. Żartownisiów uratowały jednak dwa fakty – to w jaki sposób wybierano władze Cambridge i struktura społeczna edwardiańskiej Brytanii. Cambridge rządziła rada miejska która spośród swoich członków wybierała burmistrza i jego zastępcę. Członkami rady zostawali jednak niemal bez wyjątku przedstawiciele klas niższych – sklepikarze, drobni przedsiębiorcy, rzemieślnicy itp. Sam Campkin był na co dzień farmaceutą. Z drugiej strony Horace i jego towarzysze to byli przedstawiciele ówczesnych elit. Gdyby burmistrz, człowiek z gminu, zemścił się w ten sposób na arystokratycznych młodzieńcach za w sumie niewinny żart, to na pewno wywołałby oburzenie, a temat na nowo podjęłyby media. Tym samym bardziej zaszkodziłby tym sobie i swojej reputacji niż im. Kiedy Beck mu to wyklarował nie miał innego wyjścia niż zgodzić się z tą argumentacją.

Mniej więcej w tym samym czasie kiedy Horace z kolegami robili idiotę z biednego burmistrza Cambridge specjalny komitet powołany przez pierwszego lorda admiralicji Johna „Jackiego” Fishera kończył dyskusje nad budową HMS Dreadnought. Chcąc pokazać mającym coraz większe ambicje morskie Niemcom potęgę brytyjskich stoczni zbudowano go w rekordowym tempie i wodowano go już w lutym 1906 roku.

Dreadnought, szósty okręt tego imienia w Royal Navy, był prawdziwie rewolucyjną jednostką. Po doświadczeniach spod Cuszimy jego konstruktorzy postanowili całkowicie zrezygnować z dział małego i średniego kalibru, ograniczając się do dziesięciu potężnych dwunastocalowych armat w pięciu wieżach oraz 27 trzycalowych dwunastofuntówek do obrony przed torpedowcami. Prawdziwą rewolucją był jednak jego napęd, zastosowane po raz pierwszy w tak dużym okręcie turbiny parowe. Royal Navy początkowo nie była zainteresowana tymi silnikami, ale ich wynalazca, Charles Parson, zbudował napędzany turbiną jacht o jakże kreatywnej nazwie Turbinia. Następnie 26 czerwca 1897 roku, w diamentowy jubileusz królowej Wiktorii, postanowił zakłócić uroczystą rewię marynarki w Spithead pływając nim z ogromną prędkością pomiędzy okrętami. Ścigające go kontrtorpedowce nie mogły w stanie za nim nadążyć, a śmiałek zamiast kary więzienia otrzymał od Royal Navy pierwszy kontrakt.

Prezentacja Drednoughta po raz kolejny zaburzyła układ sił. Była to bowiem najszybsza, najlepiej uzbrojona i opancerzona jednostka na świecie, przy której żaden inny okręt nie miał szans. Sprawiło to, że z dnia na dzień wszystkie inne okręty stały się przestarzałe – co do dzisiaj ma odzwierciedlenie w używanym przez marynistów określeniu „predrednoty” – a wszystkie państwa startowały znowu od zera. Doprowadziło to w efekcie do kolejnego wyścigu zbrojeń, który zdaniem niektórych historyków był jedną z głównych przyczyn Wielkiej Wojny. Ale to temat na inną opowieść.

W 1910 roku Dreadnought nie był już tak rewolucyjny, inne państwa szybko nadrabiały zaległości, ale nadal był perłą Royal Navy i okrętem flagowym Home Fleet. W tym właśnie roku Horace poznał marynarza służącego na krążowniku pancernopokładowym HMS Hawke – jego nazwisko niestety przepadło w mrokach historii. Załoga krążownika prowadziła wtedy coś w rodzaju przyjacielskiej rywalizacji z załogą Dreadnoughta, która polegała głównie na robieniu sobie nawzajem żartów i innych złośliwości. Wiedząc o zamiłowaniach Horace’a marynarz poprosił go o zorganizowanie jakiegoś numeru na dużą skalę w ich imieniu, którego ofiarami miała paść konkurencyjna załoga. A ten, rzecz jasna, od razu się zgodził.

To, że Horace od razu zapalił się do pomysłu, jest poniekąd zrozumiałe. Lubił, kiedy ofiarami jego żartów padały osoby zadufane w sobie i święcie przekonane o swojej ważności, a w pierwszej dekadzie XX wieku trudno było znaleźć ich większe nagromadzenie niż korpus oficerski Royal Navy. Nieco dziwniejsze jest to, że Stephen równie szybko zgodził się mu pomóc. Ten bowiem był spokrewniony ze służącym na Dreadnoughtcie Williamem Fisherem, który był jego bratem ciotecznym. I nie chodzi tutaj tylko o rodzinną lojalność – Fisher mógł z łatwością rozpoznać swojego kuzyna i tym samym spalić ich przebranie.

Ryzyko to było o tyle ważne, że żartownisie postanowili po raz kolejny zrealizować plan z Cambridge. Tym razem chcieli się przebrać nie za sułtana Zanzibaru, a za oficjalną delegację rządową z Abisynii. Wybór ten był dość rozsądny. Etiopia była bowiem w ówczesnej Anglii synonimem afrykańskiego zacofania, Abisynia natomiast była synonimem tajemniczego, nieomal mistycznego miejsca, i jako taka dość często gościła w brytyjskiej literaturze i poezji. Oczywiście sprawiało to ryzyko, że jakiś bardziej oblatany w geografii oficer – a takich przecież we flocie nie brakowało – zorientuje się, że to dokładnie to samo państwo. Problemem było również to, że Abisynia nie miała dostępu do morza, co stawiało pod znakiem zapytania zainteresowanie ich rządu okrętami wojennymi. Ale plan był pełen takich luk – Horace nieszczególnie go przemyślał.

Dwaj prowodyrzy po raz kolejny musieli znaleźć wspólników. Zaproszenie tych samych którzy pomogli im w Cambridge nie wchodziło w grę. Minęło w końcu już pięć lat, więc dawno skończyli studia – poza Horacem, któremu się to ostatecznie nie udało – i żyli swoim życiem. Na szczęście Stephen miał pewne znajomości. Jego siostra Virginia była bowiem częścią tzw. Bloomsbury Group – nieformalnego stowarzyszenia pisarzy, poetów, filozofów i innych pięknoduchów mieszkających w tej dzielnicy. Horace nie był częścią tej grupy ale znał ich z częstych wizyt w domu Stephenów, a jako prawnuczek anglo-iryjskiego poety Aubreya de Vere miał odpowiednio artystyczne korzenie żeby się z nimi bez problemu dogadać. Dodatkowo znaczna część jej członków była radykalnymi pacyfistami i możliwość pstryczka w nos Royal Navy, symbolowi brytyjskiej potęgi militarnej i kolonialnej, na pewno by im się spodobała.

Tym razem jednak nie wszystko poszło gładko. Dwóch umówionych już wspólników wycofało się w ostatniej chwili. W tym momencie Horace zaczął się bać potencjalnych konsekwencji wpadki i był coraz mniej chętny na wprowadzenie tego planu w życie. Tylko Stephen nadal się do niego palił i dzięki jego uporowi cała sprawa nie zakończyła się na etapie szukania wspólników. W końcu udało im się namówić trzy inne osoby, ale to było za mało. Zdesperowany Stephen poprosił więc o pomoc Virginię, a ta się zgodziła, tym samym dwukrotnie zwiększając ryzyko, że ich kuzyn-marynarz ich rozpozna. Musiała też nosić na sobie dwa przebrania – nie tylko afrykańskiego księcia ale także mężczyzny.

W końcu przyszedł czas na realizację planu. Grupa zebrała się nad ranem 7 lutego. Z racji tego, że wszyscy byli relatywnie zamożni, poszli do renomowanego sklepu z kostiumami Clarkson’s, gdzie sam właściciel przyszedł zadbać, żeby wyglądali w nich przekonująco. Kiedy byli już przebrani wsiedli w taksówkę na dworzec Paddington, skąd pociąg miał ich zabrać do Weymouth, gdzie stał na kotwicy Dreadnought. Kluczowym elementem planu było poinformowanie o ich wizycie tak późno jak to tylko możliwe, żeby nikt nie zdążył się zastanowić i sprawdzić, czy naprawdę ktoś ma przyjechać. W tym celu poprosili swojego znajomego o arcybrytyjskim nazwisku Tudor Castle aby ten wysłał telegram do załogi na godzinę przed przyjazdem ich pociągu na stację. Aby wyglądał przekonująco podpisał się pod nim Hardinge, Foreign Office. Sir Charles Hardinge był jak najbardziej prawdziwym podsekretarzem w Foreign Office i przyszłym wicekrólem Indii, więc jego nazwisko zrobiło odpowiednie wrażenie. Kiedy pisał swój telegraf, grupa w pociągu próbowała zapamiętać przynajmniej kilka zdań w języku suahili z dwujęzycznej biblii którą udało im się kupić na dworcu. Po raz kolejny przy tym wyszło ich nieprzygotowanie. Suahili to popularny język, używany w wielu państwach Afryki Środkowej i Wschodniej – ale nie w Etiopii, gdzie używa się języka amharskiego i ge’ez.

Kiedy dotarli do Weymouth zauważyli, że pomimo krótkiego czasu marynarka dołożyła wszelkich starań. Na stacji czekał już na nich czerwony dywan i barierki mające zabezpieczyć ich przed kontaktami z plebsem, a wkrótce przywitał ich kapitan Herbert Richmond w asyście gwardii honorowej. Następnie zapakowano ich do kutra admiralskiego, który zabrał ich na pokład Drednoughta. Kiedy na niego weszli zaczęła grać orkiestra. Żaden z muzyków nie znał wprawdzie hymnu Etiopi, więc odegrali Dover Castle March, bo uznali, że brzmi wystarczająco dostojnie i królewsko. Na pokładzie nie było również flagi Etiopii, więc w desperacji marynarze wywiesili flagę innego afrykańskiego państwa. Państwem tym był, o ironio, Zanzibar, którego flaga została im po wizycie prawdziwego sułtana, która miała miejsce 5 lat wcześniej.

Sama wizyta przebiegła o dziwo bezproblemowo, chociaż żartownisie zawdzięczali to wyłącznie niesamowitemu szczęściu. Fisher był obecny na pokładzie, ale nie rozpoznał swoich krewnych, chociaż jeden z nich praktycznie nie był przebrany. Kiedy zaproponowano im poczęstunek wymówili się zakazami religijnymi gdyż bali się o swoje sztuczne brody – nikt nie skojarzył, że Etiopia to państwo w niemal 100% chrześcijańskie. Problemem okazał się także język – słówka w suahili szybko wyleciały im z głowy więc zaczęli posługiwać się lekko zniekształconą łaciną, cytując fragmenty zapamiętanych ze szkoły wierszy. Pomimo tego żaden z oficerów, którzy bądź co bądź też byli wykształceni, nie rozpoznał tego języka. Nie zwrócili uwagi również na to, że Horace, który z powodu błonicy jaką przebył w wieku 10 lat miał bardzo kiepski słuch, źle usłyszał imię wymyślone przez jednego z towarzyszy i przez cały czas zwracał się do niego innym, brzmiącym bardzo niemiecko. Zamiast tego grzecznie oprowadzili ich po wszystkich pomieszczeniach, łącznie z pokojem komunikacyjnym, i po ok. 45 minutach siedzieli już na kutrze wracając na suchy ląd.

Na tym ta historia powinna się zakończyć. Wszystko poszło dobrze, udało im się zrobić dowcip marynarce, nikt ich nie złapał. Ale co to za dowcip który nie ma publiczności? Do takiego samego zdania musiał dojść Horace bo już dzień później zadzwonił do Foreign Office i o wszystkim im opowiedział. Cała historia była tak nieprawdopodobna, że początkowo uznano, że to właśnie ten telefon jest żartem albo, że mają do czynienia z wariatem. Z poczucia obowiązku Hardinge postanowił jednak poinformować o całej sprawie admiralicję. Jego zaskoczenie musiało być ogromne kiedy dowiedział się, że nie tylko dzień wcześniej na pokładzie Dreadnoughta faktycznie była delegacja z Abisynii, ale także, że to on ich zaanonsował.

Sytuacja zrobiła się dużo bardziej skomplikowana kiedy dzień później w Foreign Office i w admiralicji rozdzwoniły się telefony. O całej sprawie dowiedziała się prasa – prawdopodobnie też od Horace’a – i temat trafił na czołówki gazet. A tego już nie można było zignorować. W końcu była mowa o jednej z najnowocześniejszych broni w arsenale Wielkiej Brytanii, którą każdy niemiecki szpieg bardzo chętnie obejrzałby z bliska. Skoro udało się to grupie londyńskich żartownisiów wysmarowanych pastą do butów – to jakie byłyby szanse, że nie udałoby się najlepszym agentom Kaisera? Sprawa dotarła nawet do parlamentu, spowodowała wprowadzenie szeregu nowych procedur bezpieczeństwa, a sporo osób dostało służbowy opeer i straciło kolejkę do awansu.

Nie to było jednak najgorsze. Mało która instytucja cieszyła się w UK takim szacunkiem jak Royal Navy, a Horace i jego towarzysze doszczętnie ją upokorzyli, a piszący o całej sprawie dziennikarze nie szczędzili im złośliwości. W niemal wszystkich artykułach pojawiła się również informacja, że afrykańscy książęta wyrażają swoją aprobatę dla tego co widzą słowami „bunga bunga”. To prawdopodobnie nie miało miejsca i było wymysłem jednego z asystentów w Clarksons’, który pomagał im ubrać kostiumy i opowiedział o tym później mediom, ale słowa te się przyjęły. Jeszcze długo brytyjskie urwisy widząc marynarza na ulicy krzyczały w jego stronę „Bunga! Bunga!”. Słowa te trafiły nawet do piosenki o całym zdarzeniu:

When I went on board a Dreadnought ship,
Though I looked just like a costermonger,
They said I was an Abyssinian prince,
Because I shouted Bunga Bunga.’

Kiedy pięć lat później Dreadnought staranował i zatopił niemiecki okręt podwodny U-29, jedyną jednostkę wroga jaką kiedykolwiek zniszczył, jego załoga otrzymała liczne gratulacje od innych okrętów. Odbierający je radiotelegrafista często musiał zapisywać na kartce papieru -.. ..- -. –. .-/-.. ..- -. –. .-, czego chyba nie trzeba tłumaczyć nawet osobom, które nie znają alfabetu Morse’a. Sama fraza natomiast weszła do globalnej podświadomości i stała się poniekąd synonimem brzmiących po afrykańsku słów, pojawiając się okazjonalnie to tu to tam, aż w końcu premier Włoch Silvio Berlusconi nadał jej nowe, nieco bardziej/mniej niegrzeczne znaczenie.

Wracając do tematu, Royal Navy nie była tym wszystkim, delikatnie rzecz ujmując, zachwycona. Chcieli się zemścić. Problemem było jednak to, że nie mieli za bardzo jak. Technicznie grupa Horace’a nie złamała bowiem żadnego prawa. Udawanie kogoś innego było bowiem w UK nielegalne tylko wtedy, kiedy udaje się policjanta – czego nie robili – albo popełnia w ten sposób inne przestępstwo, czego też nie zrobili. Jedynym punktem zaczepienia był fałszywy telegram i udało im się nawet ustalić, że jego autorem był Tudor Castle, ale grafolog porównujący próbki ich pisma nie był o tym do końca przekonany, a prokurator przy tak słabych dowodach nie przyjął sprawy pomimo próśb i gróźb marynarzy.

Nie chcąc puścić im tego płazem postanowili się więc zemścić mniej formalnie, a narzędziem ich zemsty miał być caning. Caning to forma kary cielesnej polegającej na biciu przy pomocy laski, zwykle z ratanu, po pośladkach, podeszwach stóp czy knykciach. To była popularna kara w brytyjskich szkołach i w brytyjskiej marynarce, chodź oczywiście w tej drugiej była dużo bardziej bolesna.

W jakiś sposób marynarzom udało się ustalić, że w tym żarcie brał udział Stephen. Aby poznać tożsamość pozostałych spiskowców wzięli się więc na podstęp. Kilka tygodni po fakcie Stephena odwiedził jego kuzyn Fisher, który czekał na niego z mocno grobową winą. Powiedział mu, że Royal Navy chce aby oficjalnie przeprosili. Stephen powiedział mu, że on sam jest na to gotowy, ale nie chce wypowiadać się za innych. Kiedy Fisher poprosił go o podanie ich nazwisk aby mógł ich o to spytać ten, jak ostatni frajer, wysypał całą ekipę.

Mając nazwiska marynarze mogli przystąpić do realizacji planu. Sam Stephen, z racji pokrewieństwa z Fisherem i faktu, że przeprosił, nie miał być ukarany. Także jego siostrze nie mógł spaść włos z głowy – czasy były bowiem jeszcze cywilizowane i gentlemanom z Royal Navy przez myśl nawet nie przeszło, że mogliby skrzywdzić kobietę, nawet taką która zasłużyła. Co stało się z dwoma uczestnikami tego żartu, Anthonim Buxtonem i Guyem Ridleyem – nie wiadomo. Duncan Grant jedząc w pewną niedzielę obiad z rodzicami kiedy usłyszał dzwonek do drzwi a jego mama powiedziała mu, że przyszli do niego w odwiedziny przyjaciele. Kiedy zszedł na dół czekał już na niego Fisher, który razem z dwoma postawnymi marynarzami wepchnął go do furgonetki. Wywieźli go na wieś. Marynarze spodziewali się, że ten będzie się wyrywał i bronił, ale Grant biernie poddał się losowi, co najwyraźniej wzbudziło w nich litość. Otrzymał więc dwa czysto symboliczne stuknięcia w ramię, po czym nawet zaoferowali, że odwiozą go do domu.

Horace o dziwo też się wykpił. Kiedy przyszła jego kolej na wizytę marynarzy okazało się, że jest dość poważnie chory. Nie chcąc bić osoby w takim stanie zaczęli z nim negocjować formę zadośćuczynienia. Horace w końcu stwierdził, że bardzo chętnie przyjmie uderzenia pod warunkiem, że będzie mógł oddać. Marynarze zgodzili się na to i poszli razem z nim w ustronne miejsce kilka ulic dalej. Tam wymienili po sześć delikatnych stuknięć, podali sobie ręce i było po sprawie.

Wielu uczestników tego żartu zrobiło potem całkiem imponujące kariery. Virginia Stephen dwa lata później wyszła za maż za innego członka grupy Bloomsbury, Leonarda Woolfa, i pod jego nazwiskiem przeszła do historii światowej literatury. Jej brat został jednym z pierwszych brytyjskich psychoanalityków. Grant zyskał natomiast sławę jako postimpresjonistyczny malarz.

Paradoksalnie jedynym, któremu życie się nie udało, był sam Horace. W 1918 roku zakochał się w osiemnastoletniej irlandzkiej dziedziczce Denise Lynch i w tym samym roku się z nią ożenił, a wkrótce potem urodziła mu córkę. Po dziesięciu latach to małżeństwo jednak się rozpadło a Horace stracił wszystkie pieniądze spekulując ziemią w Kanadzie. Postanowił zacząć na nowo i wyprowadzić się do Francji. Tam poznał kelnerkę Mabel Wright, z którą ożenił się w 1931 roku. W 1935 Mabel urodziła syna Tristana, który jednak był najprawdopodobniej owocem jej romansu z walijskim malarzem Augustusem Johnem. Rok później zmarł na zawał serca.

To w sumie smutne jak się pomyśli, że te 45 minut spędzone na rozkołysanym pokładzie HMS Dreadnought było szczytowym dokonaniem w jego życiu. Ale to wcale nie musi być prawda. W 1953 roku wyszło bowiem na jaw, że szkielet człowieka z Piltdown, jednego z najsłynniejszych brakujących ogniw, to oszustwo. I to nie byle jakie – do dzisiaj jest uznawane za jedno z największych oszustw w dziejach nauki. A wśród podejrzanych o nie bardzo często padało nazwisko Horace’a. Owszem, dzisiaj większość historyków podejrzewa, że stał za nim paleontolog-amator Charles Dawson, ale nigdy tego nie udało się udowodnić – więc może Horace gdzieś w zaświatach śmieje się nie tylko z tego, że zrobił w jajo królewską marynarkę.


Opublikowano

w

przez