Jakiś czas temu dyskutując z własnym szefem o zamieszkach po śmierci George’a Floyda usłyszałem, że mam tendencję do obwiniania lewicy o całe zło tego świata. Nie twierdzę, że tak nie jest – ale w wypadku ciężkiego losu amerykańskich murzynów mam rację twierdząc, że to jej wina.
Jeżeli człowiek popatrzy na to jak wygląda obecnie czarnoskóra społeczność w USA to nie może nie złapać się za głowę. „Patologia” to najlżejsze słowo jakie przychodzi do głowy. To, że czarnoskórzy popełniają 52% brutalnych zbrodni stanowiąc 13% populacji stało się już prawackim memem, ale ich nadreprezentacja wśród poważnych przestępców faktycznie waha się wokół takiej liczby. Memem jest także to, że murzyni opuszczają swoje kobiety kiedy te tylko zajdą w ciążę, ale faktycznie 7 na 10 murzynów jest wychowywanych przez samotne matki. Przeciętny murzyn jest biedniejszy i gorzej wykształcony od przeciętnego białego, mieszka w gorszym domu w gorszej dzielnicy i nawet przeciętnie żyje krócej. O ile w ogóle się urodzi bo czarne kobiety dokonują nieproporcjonalnie wielu aborcji.
Lewica lubi tłumaczyć, że dzieje się tak na skutek rasizmu. Są z tym tylko dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze znalezienie jakiegokolwiek faktycznego przykładu rasizmu w USA nie jest wcale łatwym zadaniem. Z tego powodu muszą szukać takich przykładów jak to, że w logo ryżu Uncle Ben’s był murzyn. Drugim problemem jest to, że gdyby faktycznie USA były rasistowskim państwem to można by założyć, że białym – największej grupie etnicznej w USA – wiedzie się w nim najlepiej. A to nieprawda, pod niemal każdym względem jaki da się zmierzyć biali przegrywają z Azjatami.
Z drugiej strony rasiści twierdzą, że to wina genetyki. Ich zdaniem czarni sobie nie radzą bo pomimo tego, że od pokoleń mieszkają na cywilizowanym zachodzie to w głębi duszy nadal są dzikusami z afrykańskiego buszu, którzy nie potrafią się zintegrować i korzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Ta teoria jednak również nie wytrzymuje porównania z faktami. Z przyczyn oczywistych czarni Amerykanie zawsze byli biedniejsi od białych, ale jeszcze kilka dekad temu, kiedy faktycznie byli ofiarami systemowego i codziennego rasizmu byli uznawani za jedną z najzdrowszych populacji w USA.
Moim zdaniem odpowiedź na tą zagadkę jest prosta. Czarna populacja wygląda w USA jak wygląda bo kiedy Demokraci nie mogli jej już prześladować to zaczęli jej pomagać.
Historycznie w USA to Partia Demokratyczna była partią rasistowską. Już jej założyciel, prezydent Andrew Jackson, był gorącym zwolennikiem ostatecznego rozwiązania kwestii indiańskiej i organizowane przez niego przymusowe przesiedlenia Indian przeszły do historii pod nazwą „szlaków łez”, co wiele mówi o panujących w ich trakcie warunkach. Demokratami byli niemal bez wyjątku bogaci właściciele niewolników z Południa podczas gdy do Republikanów wstępowali abolicjoniści. Demokratą był Jefferson Davis, prezydent Konfederacji pokonany ostatecznie przez republikanina Abrahama Lincolna – któremu skądinąd niewolnictwo nadmiernie nie wadziło, ale to temat na inną opowieść. Po wojnie secesyjnej to Demokraci rządzili południem i to oni stworzyli Ku Klux Klan. Demokraci otwarcie reklamowali się jako „partia białego człowieka” i nazywali Republikanów „partią czarnuchów”. Nawet niezwykle religijny pacyfista, demokrata Woodrów Wilson wprowadził w Waszyngtonie segregację rasową. Wprowadzające ją na południu tzw. prawa Jima Crowa to także dzieło demokratycznych polityków.
Skonfrontowani z tymi faktami zwolennicy lewicy lubią powtarzać, że w latach sześćdziesiątych obie partie zamieniły się programami i elektoratami. Jak się nad tym zastanowić głębiej to człowiek musi dojść do wniosku, że takie stwierdzenie nie ma żadnego sensu. Faktem jest jednak, że do lat sześćdziesiątych znakomita większość murzynów głosowała na republikanów a po latach sześćdziesiątych stali się żelaznym elektoratem demokratów. Co więc zaszło?
Demokraci z północy próbowali pozyskać czarne głosy od lat dwudziestych, jednak nieszczególnie im to wychodziło. Pierwszy wyłom dokonał John F. Kennedy. Na kilka dni przed wyborami w 1960 roku zadzwonił do Correty, żony Martina Luthera Kinga. Jej mąż siedział akurat w więzieniu w Georgii za zorganizowanie demonstracji w Atlancie i JFK obiecał, że zrobi co może aby jej pomóc. Jego brat i manager kampanii zadzwonił do sędziego który go tam wsadził i uprosił wypuszczenie go na wolność.
To, czy Kennedy zrobił to z dobrego serca czy z wyrachowania politycznego – nie wiadomo. On sam był przecież, jako katolik, członkiem prześladowanej mniejszości. Oczywiście w 1961 katolicy nie byli już tak prześladowani jak w międzywojniu, ale nadal wiele osób postrzegało ich jako obywateli drugiej kategorii i samemu Kennediemu prognozowano, że z powodu swojej religii nigdy nie da rady wygrać wyborów. Jestem sobie w stanie wyobrazić więc, że faktycznie współczuł murzynom z południa i chciał im pomóc. Faktem jest za to, że po tym, jak MLK i jego ojciec, wpływowy pastor, zaczęli się rozpływać nad jego moralnością i odwagą większość murzynów – 68% – oddała na niego głosy. I to właśnie te głosy w kluczowych stanach jak Illinois, Michigan czy Południowa Karolina a nie fakt, że był przystojniejszy od Nixona podczas pierwszej w historii debaty prezydenckiej w telewizji, co teraz często podaje się jako źródło jego sukcesu, dały mu zwycięstwo.
Faktem jest również to, że podczas swojej przedwcześnie przerwanej kadencji niewiele dla czarnych zrobił, a to co zrobił zostało przez nich uznane za czysto symboliczne gesty bez praktycznego znaczenia. Ale to też nie świadczy o nim źle. To była trudna kadencja. Coraz bardziej płonący Wietnam, nieudana inwazja na Kubę i będący jej następstwem kryzys rakietowy, który nieomal doprowadził do trzeciej wojny światowej czy wreszcie kolejne porażki USA w wyścigu w kosmos – wyzwań mu nie brakowało i wobec nich sprawa praw obywatelskich nie mogła mieć priorytetu. No i pamiętać należy, że to on zaproponował kolejną ustawę o prawach obywatelskich która de facto znosiła segregację. Nie udało mu się jej jednak przepchnąć przez Kongres, w czym ogromną rolę odegrał przewodniczący Komisji Regulaminowej Izby Reprezentantów, demokrata Howard W. Smith.
Kiedy Kennedy zginął z rąk Harveya L. Oswalda – komunisty tak zajadłego, że z miłości do komunizmu nie wyleczył go nawet pobyt w ZSRR i praca w tamtejszej fabryce – prezydentem został jego wice, Lyndon B. Johnson. Od razu podjął kolejną próbę przepchnięcia jej przez Kongres. Ta też nie była łatwa, grupa senatorów 19 senatorów z południa, wśród których tylko jeden był republikaninem dokonała nawet najdłuższego w historii USA, trwającego 54 dni filibustera. „Będziemy sprzeciwiać się do samego końca jakiejkolwiek ustawie lub ruchowi którego celem jest wprowadzenie sprawiedliwości społecznej i mieszania się ras w naszych stanach” – krzyczał ich przywódca, Richard Russel, demokrata z Georgii. „Ta tak zwana propozycja praw obywatelskich, którą prezydent wysłał do Kapitolu aby stała się prawem jest niekonstytucyjna, niepotrzebna, niemądra i sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem” – wtórował mu Storm Thurmond, demokrata z Południowej Karoliny. Ostatecznie jednak zwolennicy jej wprowadzenia przygotowali nieco rozwodnioną wersję z której wyleciały zapisy, które nie podobały się niektórym Republikanom – o czym za chwilkę – i udało się ją przepchnąć jeszcze przed końcem pierwszej kadencji Johnsona.
O ile w wypadku JFK mam wątpliwości o tyle w wypadku Johnsona jestem pewien, że wynikało to z jego oportunizmu. Historycy raczej zgadzają się bowiem, że nie przepadał on za czarnymi. „Skoro jesteś czarny to będziesz czarny aż umrzesz, nikt nie będzie cię nazywał twoim cholernym imieniem. Więc nie ważne jak się nazywasz czarnuchu, po prostu się tym nie przejmuj i dasz sobie radę. Udawaj, że jesteś cholernym meblem” – miał powiedzieć do czarnoskórego szofera który poprosił go aby zwracał się do niego po imieniu a nie per czarnuch. „Te czarnuchy robią się ostatnio dosyć bezczelne i to jest dla nas problemem, bo mają coś czego nie mieli wcześniej, polityczne przyciąganie aby wspomóc swoją bezczelność” – przytacza jego słowa, wypowiedziane podczas przechodzenia ustawy przez Kongres historyczka Doris Kearns Goodwin – „Teraz musimy coś z tym zrobić, musimy im coś dać, na tyle żeby ich uciszyć ale nie na tyle żeby sprawiło to różnicę”. Ronald MacMillan, który w okresie jego prezydentury był stewardem na pokładzie Air Force One powiedział historykowi Ronaldowi Kesslerowi, że wkrótce po wejściu jej w życie LBJ w rozmowie na pokładzie z dwoma demokratycznymi gubernatorami miał stwierdzić, że „sprawię, że czarnuchy będą głosować na demokratów przez najbliższe 200 lat”.
Czy powyższe cytaty są prawdziwe – do końca nie wiadomo. Taki już urok cytatów z prywatnych rozmów, że ciężko znaleźć wielu świadków którzy by je potwierdzili. W każdym razie nawet jeśli nie powiedział tych słów, to taki właśnie efekt osiągnął. W wyborach 1964 dostał 94% głosów. Pomógł mu w tym fakt, że jego republikański kontrkandydat, Bary Goldwater, był dość głośnym krytykiem tej ustawy. Nie z powodów rasistowskich, gdyż Goldwater poparł dwie poprzednie, przyjętą w 1957 roku która utworzyła Komisję Praw Obywatelskich oraz tą z 1960, która walczyła z utrudnianiem czarnoskórym brania udziału w wyborach. Goldwaterowi jak i innym republikanom w tej ustawie nie podobał się rozdział siódmy, zakazujący dyskryminacji w miejscu pracy. Argumentowali, że dopilnowanie jego przestrzegania w prywatnych firmach będzie wymagało dania urzędnikom zbyt dużej kontroli nad prywatnymi firmami oraz, że logicznym ciągiem dalszym jej wprowadzenia będzie wymaganie od firm, aby zatrudniały czarnoskórych nie z powodu ich kwalifikacji a z powodu koloru skóry gdyż ktoś może uznać, że odrzucili ich CV z powodu koloru skóry i uznać to za dyskryminację. Kampania 1964 była wyjątkowo ostra i skoro ludzie Johnsona otwarcie robili z Goldwatera wariata, którego pierwszą decyzją na stanowisku byłoby zrzucenie atomówek na Moskwę, to co im szkodziło nagiąć lekko fakty i zrobić z niego i z jego partii rasistów?
W 1964 roku zaczął się upadek Afroamerykanów. Nie z powodu ustawy o prawach obywatelskich, bo tą, poza kontrowersyjnym rozdziałem siódmym, trudno nie uznać za właściwą i sprawiedliwą. Problem leżał gdzie indziej. Po wejściu w życie tej ustawy wielu czarnoskórych aktywistów uważało, że nie rozwiązuje ona najpoważniejszego problemu czarnej społeczności. Ich zdaniem równość z białymi, którą od początku popierali republikanie, nie wystarczy. Argumentowali, że czarni przez dekady stali na straconej pozycji z powodu rasistowskich praw, więc nie będą mieli zbyt wielkich szans w rywalizacji z białymi na równych warunkach i rząd powinien im pomóc aby mogli jak najszybciej nadrobić zapóźnienia. Demokraci uznali to za dobry pomysł i powrócili do koncepcji „akcji afirmacyjnej” wymyślonej przez Kennediego. O ile rozkaz prezydencki 10925 Kennediego, uznawany za początek akcji afirmacyjnej, wymagał od firm pracujących dla rządu traktowania pracowników tak samo niezależnie od koloru skóry, o tyle rozkaz 11246 Johnsona nakazywał takim firmom posiadanie rozwiązań, które zwiększą udział członków mniejszości etnicznej w personelu pod groźbą utraty lukratywnych rządowych kontraktów. Od tego czasu każdy prezydent, czy to Demokrata czy Republikanin, dodawał od siebie kolejne cegiełki do uprzywilejowanego traktowania mniejszości i jedynie okazjonalne wyroki sądu najwyższego nieco hamowały ten proces.
Oczywiście w Akcji Afirmacyjnej nie chodziło wcale o to, aby tym Murzynom faktycznie pomóc. Plan był inny. Chodziło o utrzymanie ich w przeświadczeniu, że są zależni od demokratów. Że sami sobie nie poradzą z powodu rasizmu systemu i gdyby nie pomoc oferowana im przez lewicę, to byłoby jeszcze gorzej. A dodatkowym plusem utrzymywania ich w przekonaniu, że są ofiarami rasizmu było to, że dzięki temu nie będą się integrować z białymi, uznając ich en masse za wrogów. To oczywiście tylko moja hipoteza ale warto zwrócić uwagę na to, że głównym celem wprowadzenia przez Demokratów z południa praw Jima Crowa było przecież powstrzymanie murzynów przed integracją, a pomimo tego ci politycy zaskakująco potulnie przyjęli to, że ich partia nagle zmieniła zdanie o sto osiemdziesiąt stopni.
Działania Johnsona faktycznie sprawiły, że czarni stali się żelaznym elektoratem Demokratów. W takim stopniu, że jak Trump otrzymał od nich bodajże 7% głosów to wszyscy się cieszyli, że to świetny wynik. To właśnie wtedy nastąpiła ta rzekoma zamiana programów i elektoratów. Republikanie nadal uważali, że czarni są takimi samymi obywatelami jak biali i powinni być tak samo traktowani. Demokraci z partii, która uważała ich za podludzi i promowała segregację stali się ich wielkimi przyjaciółmi, gotowymi nieba im przychylić. Czarni i inni członkowie mniejszości etnicznych zaczęli więc głosować na Demokratów a osoby, którym to z różnych, niekoniecznie rasistowskich powodów przeszkadzało zaczęli głosować na republikanów. I to dlatego dzisiaj twierdzą republikanów jest południe a nie północ i vice versa. Ta przyjaźń demokratów z murzynami miała jednak moim zdaniem bardzo negatywny wpływ na tych drugich, dużo bardziej szkodliwy niż wcześniejsze rasistowskie wyskoki tych pierwszych.
Koncepcja amerykańskiego multikulturalizmu długo opierała się na teorii tygla. Chodziło w niej o to, że żyjąc obok siebie przedstawiciele różnych kultur, których w kraju imigrantów było przecież mnóstwo, stopią się w końcu i dadzą w efekcie całkiem nowy, amerykański naród. Wielu republikanów uważało, że tak samo stanie się z czarnymi. Że jak tylko zrówna się ich prawnie z białymi, to prędzej czy później się zintegrują a rasizm wobec nich, pozbawiony wsparcia władz, sam zaniknie. I mieli powody żeby tak podejrzewać. W historii USA wiele kultur było prześladowanych ale dokładnie ten mechanizm zadziałał w wypadku np. Włochów, Irlandczyków, Żydów, katolików czy Azjatów, więc czemu miałby nie zadziałać wobec czarnych?
Czy taki był plan czy nastąpiło to przypadkiem, działania demokratów niestety zaburzyły ten proces. Ich walka z rasizmem przekonała czarnych, że dla białych zawsze będą w najlepszym wypadku obywatelami drugiej kategorii i że nie mają nawet co walczyć. Doprowadziło to do tego, że czarni zaczęli się skupiać wokół siebie i izolować od białych. Nastąpiła gettoizacja ich kultury. Widać to chociażby po imionach. Do lat 60tych czarni nadawali swoim dzieciom niemal takie same imiona jak biali. Od tego czasu jednak coraz większą popularnością zaczęły cieszyć się tzw. czarne imiona, wszystkie te DeShawny i Jamale, i obecnie trudno znaleźć w USA młodego murzyna który nie nosiłby imiona pozwalającego na pierwszy rzut oka ustalić kolor jego skóry.
Problem oczywiście leży znacznie głębiej niż na poziomie imion. Nie chodzi tutaj również o to, ze dbają o własną tożsamość, w tym bowiem nie byłoby nic dziwnego. Problemem jest to, że dzięki działaniom lewicy ich tożsamość to bycie ofiarą. Tak skutecznie ich przekonali do tego, że są ofiarami rasizmu, że oni nawet nie próbują poprawić swojego losu. Bo i po cholerę się starać i marnować na to energię skoro rasistowski system stworzony przez białych i tak im na to nie pozwoli. Lepiej siedzieć na dupie, brać zasiłki i wybijać sobie komórki mózgowe tanimi jointami i crackiem. No, ewentualnie można tym crackiem zacząć handlować i liczyć na to, że konkurencyjny gang nas nie odstrzeli po tygodniu w kłótni o rewiry, bo jeśli wierzyć hip-hopowi to dla murzyna jedyna droga do poprawy statusu społecznego i poziomu życia.
Oczywiście taka patola zdarza się w każdej grupie etnicznej. Różnica polega jednak na tym, że w innych takie zachowania są piętnowane. Wyobraźmy sobie na chwilę, że George Floyd był biały. Czy naprawdę myślicie, że jakby czarny policjant wykończył białego przestępcę, który w swojej długiej przestępczej karierze między innymi groził bronią kobiecie w ciąży i który w momencie aresztowania był napakowany po korek narkotykami, to ktoś by się tym przejął? Że chowano by go w złotej trumnie? A czarni się przejęli – bo w wytworzonej przez lewicę mentalności liczy się tylko to, że też był czarny, wszystko inne jest pozbawione znaczenia. My i oni.
Dawno dawno temu, jeszcze na studiach, pisałem jakąś pracę zaliczeniową o SAT czyli standardowym teście dla uczniów szkół średnich, którego wynik decyduje w dużej mierze o przyjęciu na studia. Pisząc ją przyjrzałem się statystykom i zauważyłem w nich ciekawą rzecz. Generalnie im z bogatszego domu pochodzi dany uczeń tym lepsze ma średnio wyniki, co nie jest zaskakujące. Ale czarni uczniowie z najbogatszej grupy mieli statystycznie gorsze wyniki niż najbiedniejsi biali. Zaciekawiło mnie to na tyle, żeby poszukać rozwiązania tej zagadki – i tak po raz pierwszy spotkałem się z terminem „acting white”. Wielu czarnoskórych uczniów, którzy przykładają się do nauki, jest oskarżanych o to, że zachowują się w ten sposób jak biali. Poczucie bycia ofiarami zaszczepione przez lewicę wśród czarnych jest tak silne, że jakakolwiek próba polepszenia swojego losu jest przez społeczność traktowana podejrzliwie, zupełnie jakby taki człowiek chciał przejść z grupy uciemiężonych do grupy ciemiężycieli.
Lewicy to oczywiście nie przeszkadza. Wprost przeciwnie. Dla nich ważne jest to, że czarni nadal wierzą, że lewica stoi po ich stronie, że są ich jedynymi obrońcami, i dopóki w to wierzą to mogą nawet zdychać z głodu. Byleby przed śmiercią zdążyli na nich zagłosować.
Co ciekawe i ważne dla nas czarni nie głosują na nich z powodu ich polityki. Gallup zrobił w 2008 roku sondaż pytając czarnych głosujących na demokratów o ich faktyczne poglądy i wyszło im, że poza kwestią kary śmierci w niemal wszystkich kwestiach obyczajowych znacznie bliżej im do republikanów. Na przykład zaledwie 31% respondentów uznało związki homoseksualne za dopuszczalne – u republikanów było to 30% a u demokratów którzy nie są czarni 61%. Homoseksualne małżeństwa poparło 30% (D 57% R 22%) a seks pozamałżeński za dopuszczalny uznało 46%, dokładnie tyle samo co republikanów (D 68%). Czarni demokraci są również bardziej religijni nie tylko od reszty demokratów ale nawet od republikanów – 76% respondentów regularnie oddaje się praktykom religijnym podczas gdy u reszty demokratów deklarowała to połowa a u republikanów 67%.
Czasami ta dysproporcja między miłością czarnych do lewicy i ich relatywnie konserwatywnymi poglądami daje komiczny efekt. Na przykład w 2008 roku przeciwnicy LGBT z Kalifornii doprowadzili do organizacji referendum dotyczącym tzw. propozycji 8 czyli poprawki do stanowej konstytucji która zabraniała legalizacji homomałżeństw. Propozycja 8 przeszła przy 52,24% głosów za co wywołało prawdziwą furię amerykańskiej lewicy. Ta zamieniła się w duże zakłopotanie kiedy okazało się, że 70% kalifornijskich murzynów, największy procent z dowolnej grupy etnicznej, zagłosowało za tą poprawką, co zdaniem wielu sondażowni przeważyło sprawę i sprawiło, że lewicowi intelektualiści długo głowili się jak ich skrytykować.
Przepraszam za odejście do meritum, ale to urocza anegdotka i chciałem się nią podzielić. Już wracamy do właściwego tematu.
Lewica oczywiście nie pomoże czarnym podnieść się z tej degrengolady. I nie tylko dlatego, że nie potrafią. Po prostu im się to nie opłaci. Załóżmy na moment, że teoretycznie przygotowali jakąś ustawę czy program socjalny, który rozwiąże wszystkie problemy czarnej populacji. Co im to da? Z ich perspektywy dużo bardziej opłacalne jest to, że czarnym żyje się źle, byleby tylko nadal wierzyli, że to lewica może im pomóc. W ich interesie jest podsycanie podziałów i hamowanie naturalnych procesów integracyjnych retoryką o rzekomym rasizmie, bo jeśli czarnym zacznie się żyć lepiej, jeśli uwierzą, że poziom ich życia zależy głównie od nich samych, to nie daj Marksie przestaną na nich głosować. Więc trzeba ich nadal trzymać pod butem, trzeba im „pomagać” akcją afirmacyjna i przekonywać, że bez niej sobie nie poradzą, trzeba ich sztucznie skłócać z białymi. Po to, aby kolejne pokolenia lewicowych polityków mogły wzorem Joe Bidena mówić czarnym, że powinni na nich głosować bo są czarni.
Patrząc na to, co się dzisiaj z nimi dzieje i w jak głęboki dół wpadli trudno o optymizm w kwestii przyszłości amerykańskich murzynów. Ale ja mimo wszystko wierzę w to, że nie są jeszcze straceni i że w końcu przeżyją renesans. Tylko najpierw muszą kazać lewicy spierdalać.
Zdjęcie: All-Nite Images, CC BY-SA 2.0