Jednym z najczęściej powtarzanych faktów o Kubie jest to, że ich państwowa opieka medyczna jest świetna. Chwalił ją Obama, chwalił ją Bernie Sanders, WHO nazwało ją swego czasu najlepszą na świecie. Maduro, prezydent Wenezueli, chciał aby służba zdrowia w jego kraju była równie dobra. Michael Moore nakręcił o niej jeden ze swych filmów.
Zacznijmy od tego, że Kuba ma tak naprawdę trzy różne systemy opieki zdrowotnej. Jak tłumaczy doktor Jaimie Suchlicki z Uniwersytetu Miami, pierwszym jest sieć klinik przeznaczona dla turystów. I tutaj faktycznie nie ma na co narzekać. Są świetnie wyposażone, czyste, mają najlepszych lekarzy w kraju. Jest z nimi tylko jeden problem. Żaden Kubańczyk z nich nie skorzysta.
Są przeznaczone tylko i wyłącznie dla gości z zagranicy, którzy płacą za korzystanie z nich w twardej walucie. Zabiegi w nich są relatywnie tanie, szczególnie medycyna kosmetyczna, i niejedna mieszkanka Florydy dumnie prezentuje piersi, które wyszły spod ręki kubańskiego chirurga. Jeżeli dewizowy turysta zachoruje podczas urlopu, to również trafia do właśnie takiej kliniki. I do końca życia może myśleć, że tak wyglądają wszystkie placówki medyczne na wyspie. Władze Kuby bardzo bowiem dbają o to, żeby turyści nie zobaczyli wszechobecnej biedy.
Przyjezdni mają wydzielone plaże, hotele, restauracje – a także, jak widać, szpitale. Turystyczny apartheid. Kiedy turysta wraca do swojego kraju i opowiada na prawo i lewo jaką to cudowną opiekę medyczną zapewnia socjalizm. Nie dość, że Kuba dostaje dewizy, to jeszcze darmową reklamę – win win.
Dla Kuby te kliniki stanowią bogate źródło twardej waluty. Socjalizm bowiem jest niewydolny gospodarczo – i byłby taki nawet bez amerykańskiego embarga. Mówimy w końcu o systemie, w którym na Kubie zdarzały się braki cukru chociaż trzcina cukrowa pokrywa 30% powierzchni wyspy. A rocznie na Kubę przybywa średnio 20 000 turystów medycznych, zostawiając około 40 milionów dolarów.
Drugi system jest zbliżony do pierwszego. Jednak zamiast turystów leczy nomenklaturę – działaczy partyjnych, dziennikarzy, gwiazdy estrady itd. I tutaj również nie ma na co narzekać – w końcu w każdym kraju, gdzie zapanowała sprawiedliwość społeczna, dla elit nie może niczego zabraknąć.
Trzecim systemem jest ten, z którego korzystają sami Kubańczycy. I tutaj sytuacja robi się dużo bardziej ponura. Przede wszystkim na Kubie brakuje lekarzy. Może się to wydawać dziwne, w końcu zwolennicy Castro często przytaczają statystykę, że jeden doktor przypada na 170 mieszkańców, co jest drugim wynikiem na świecie, po Włoszech, i niemal trzy razy więcej niż w USA.
Jedyną odpowiedzią jaką można tutaj dać jest: być może. Kuba od dłuższego czasu nie pozwala na zewnętrzne audyty swojego systemu medycznego i wszystkie statystyki pochodzą z oficjalnych źródeł rządowych, więc należy je traktować z pewną dozą podejrzliwości. Załóżmy jednak, że jest prawdziwa. W końcu na Kubie znajduje się dziewięć dużych uczelni medycznych – tyle samo co w cztery razy ludniejszej Polsce. Jednak ta statystyka nie bierze pod uwagę jednego – ilości lekarzy, którzy pracują poza granicami Kuby.
Lekarze są bowiem jednym z głównych towarów eksportowych Kuby – pracują w niemal wszystkich krajach Ameryki Łacińskiej, Afryki a nawet Oceanii. W 2007 roku aż 42 000 kubańskiego personelu medycznego – w tym ponad 19000 lekarzy – pracowało w innych krajach. Część z nich zostaje wysłana za granicę aby zarabiać pieniądze dla rządu, część – jako forma propagandy. Często kubańskie misje medyczne były wysyłane do krajów, w których rządziła prawica, jak na przykład Chile za Pinocheta, aby pokazywać, że socjalizm jest humanitarnym systemem. Jest to również główne źródło dewiz – szacuje się, że rocznie Kuba zarabia na misjach medycznych nawet 2,5 miliarda dolarów.
Problemem z misjami jest to, że wielu lekarzy postanawia uciec. Pracując poza granicami Kuby są pod stałą obserwacją – podobnie jak eksportowi pracownicy z Korei Północnej – a ich rodziny zostają na wyspie. Pomimo tego wielu lekarzy przy pierwszej nadarzającej się okazji postanawia uciec do krajów, które zapewniają lepszy poziom życia. Nie wiadomo jaka jest skala tego zjawiska. Kubański rząd, z przyczyn oczywistych, nie chwali się tą statystyką. Można jednak przypuszczać, że spora.
W sierpniu 2006 roku USA wprowadziła specjalny program, który nadawał prawo stałego pobytu każdemu lekarzowi, który zwróci się o azyl. Do grudnia 2007 skorzystało z niego ponad 1000 osób. Ogromną ilość ucieczek tłumaczyć mogą zatrważająco niskie zarobki lekarzy. Lekarz na Kubie w 2003 roku zarabiał przeciętnie 575 pesos miesięcznie, co stanowiło odpowiednik 25 dolarów. Ci, którzy pracują za granicą, zarabiają dużo lepiej.
Podczas dwuletniego kontraktu ich pensja wynosi oszałamiające 50 dolarów miesięcznie. Nic dziwnego, że wielu dorabia jak może – prowadząc prywatne praktyki, które są na Kubie całkowicie nielegalne, wynosząc ze szpitali i sprzedając na czarnym rynku leki, etc. Parę lat temu głośno było o głównym lekarzy kubańskiej armii, który, aby związać koniec z końcem, dorabiał w weekendy jako taksówkarz.