Rafał Ziemkiewicz – Wyleczmy się z martyrologii

Po co?

Co po co?

Po co denerwować ludzi?

Odpowiadam na to wzniośle parafrazą cytatu z klasyka: trzeba szarpać narodowe blizny, żeby nie zarastały błoną głupoty.

Wygraliśmy przecież wszystkie wojny, powstania.

No. Moralnie. Czyli prawie wygraliśmy… Mówiąc poważnie, jeśli zadaję sobie to pytanie, to w takim kontekście: przecież to wszystko już Polacy słyszeli i to od nie byle kogo. Pisał o tych „moralnych zwycięstwach” Cat-Mackiewicz, pisał Józef Mackiewicz, pisał kiedyś, przed laty, Dmowski, a jeszcze na długo przed Dmowskim – Bolesław Prus. O wielu sprawach, które podejmuję, stosunkowo niedawno napisał Kisiel. No, to po co to pisać jeszcze raz? Okazuje się,  że jak się powtórzy garść oczywistych uwag po wszystkich wymienionych wyżej jegomościach, to się wciąż słyszy: O, jakaś śmiała teoria! Rewizjonizm, podważanie przyjętych ustaleń, intelektualna ekstrawagancja… I to pokazuje, że stosunkowo duże zainteresowanie historią, jakie w tej chwili w Polsce obserwujemy, jest jednak szalenie płytkie.

Te głosy najczęściej pochodzą z prawej strony i od ludzi, którzy takim Mackiewiczem czy Kisielem nacierają się przy każdej możliwej okazji, a nagle się okazuje, że kompletnie nie znają autorów, którym wystawiają pomniki.

Bo u nas, i to po wszystkich stronach podziałów, traktuje się autorytety w sposób, który najlepiej oddaje anegdota, jak biskup Orszulik namawiał Lecha Wałęsę, żeby przeczytał, jako szef związku zawodowego, encyklikę „Laborem Exercens”. Wałęsa odpalił na to: co ja tam będę, księże biskupie, czytał, jak ja się przecie  z naszym papieżem na sto procent zgadzam!

Przejdźmy do sedna. Dlaczego w 1939 r. zerwaliśmy z Niemcami dobre stosunki?

W gruncie rzeczy myśmy ich nigdy nie zawarli i to jest duży błąd.

Ale też nie odrzucaliśmy niemieckich awansów.

Tak. Ta gra Becka była sprzeczna z zasadami dyplomacji i ze zdrowym rozsądkiem. Właściwie przez cały świat była odczytywana jako sojusz z Hitlerem, przez samego Hitlera również. A Beck uważał, że to dumna izolacja i trzymanie równego dystansu do sąsiadów. Ale rzeczywiście, można powiedzieć, że mieliśmy swojego rodzaju niepisany sojusz, którego końcem był marzec 1939 r., czyli moment, kiedy Niemcy zajmują Czechosłowację, powstaje marionetkowe państwo słowackie i tylko trzy państwa na całym świecie uznają to państwo: Włochy, Japonia i my właśnie. Trudno się dziwić Hitlerowi, że uważał nas wtedy za państwo sprzymierzone i właściwie prawie że już dogadane, tylko jeszcze targujące się o szczegóły. Dlaczego Beck go zwodził, nie bacząc, jak straszne może to przynieść konsekwencje? W moim przekonaniu dlatego, że całkowicie podporządkował politykę zagraniczną wewnętrznej. Taka jest jedna z głównych tez mojej książki: wszystkie postępki Becka, Rydza-Śmigłego i całej władzy OZON-owej, były obliczone na to by, mówiąc językiem ówczesnym, „ujaić” opozycję, ograć ją w oczach społeczeństwa. Można porównać tę grę z Hitlerem i woltę z kwietnia 1939 r., oczywiście uczciwszy proporcje, z tym, co zrobił Tusk po wybuchu rewolucji na Ukrainie i zajęciu Krymu. Dotąd grał na tym, że on tutaj, wbrew rusofobicznej opozycji, zbliża Polskę z Putinem i buduje polsko-rosyjskie pojednanie, a nagle, z dnia na dzień, stał się czołowym wrogiem rosyjskiego imperializmu, bardziej antyputinowskim od Kaczyńskiego.

Beck prowadził politykę życzliwą wobec Niemiec, zyskiwał na tym, ale był też bardzo mocno oskarżany, bo w Polsce panowały nastroje histerycznie antyniemieckie. Na tych nastrojach jechała i endecja, i lewica, i emigracyjny Front Morges, w imieniu którego Sikorski zabiegał, by uzależnić kredyt na dozbrojenie Polski od zmiany rządu, bo Beck chodzi na pasku Hitlera i pcha nas w niechciany przez naród sojusz z Niemcami. I potem nagle Beck odwrócił wszystko o 180 stopni, podpisał antyniemiecki pakt z Wielką Brytanią i – deklamując o honorze – ściągnął na Polskę pierwszy cios Hitlera.

Mając za plecami Sowietów.

Ale on nic nie rozumiał, był przekonany, że Sowiety to państwo odgrodzone chińskim murem i bez reszty zajęte sobą, a gwarancje brytyjskie przerażą Hitlera i właśnie zapobiegną wojnie – dlatego Polska w ogóle się do niej nie szykowała, nie miała planów obrony zachodniej granicy, eksportowała do ostatniej chwili najlepszą broń. Widział w swoim manewrze tylko sprytne posunięcie, usuwające grunt spod nóg opozycji.

Sprawa Gdańska miała być taką kolejną „małą zwycięską wojenką”, wzmacniającą sanację, jak wejście na Zaolzie czy postawienie do pionu Litwy Kowieńskiej. Hitler przestraszony, że stanęło za nami największe światowe mocarstwo, miał się wycofać z podkulonym ogonem, a Beck z Rydzem puszyć się przed Polakami, że obronili naszą mocarstwowość i – dziś trudno nam uwierzyć, jakie to wtedy było ważne – drogę do kolonii, o których roiliśmy. Jeszcze na początku września, gdy Maciej Rataj pytał, dlaczego w obliczu wojny sanacja nie pozwoliła na utworzenie Rządu Jedności Narodowej, usłyszał od pułkownika Wendy: nie będziemy się z nikim dzielić zwycięstwem.

Ale jak można było zapomnieć o sowieckiej Rosji, która przez cały czas przygotowywała się do rewolucji światowej?

To jest jedna z tych spraw, o której trzeba napisać osobną książkę, chociaż podstawowy materiał źródłowy jest strzeżony w rosyjskich archiwach: skala penetracji II RP przez stalinowskie agentury wpływu i wysiłków włożonych w to, by Polacy uwierzyli, że Związek Sowiecki jest krajem może i wrednym i paskudnym, ale absolutnie niezdolnym do agresji. Ukazywało się mnóstwo reportaży, wypowiedzi rozmaitych autorytetów, że Sowieci są całkowicie zajęci sobą, walką ze swym wiekowym zacofaniem, a wielkie czystki osłabiły ich na długie lata.

Wiktor Suworow twierdzi, że Stalin oczyszczał partię ze starych aparatczyków, którzy nie nadawali się do nowego etapu rewolucji.

Ale nam podrzucono interpretację odwrotną: starych, agresywnych bolszewików wyeliminowali biurokraci, którzy chcą tylko świętego spokoju i bogacenia się wyzyskiem zapędzonego do łagrów ludu.  Skoro mówisz o Suworowie, to on właśnie wyjaśnił sens wypuszczenia z ZSSR Trockiego. Stalin wiedział, że jego wróg najlepiej przekona świat, miotając to jako oskarżenie, iż Stalin zdradził doktrynę, porzucił ideę rewolucji światowej i buduje socjalizm w jednym kraju.

Należę do tych autorów, którzy całe postępowanie Stalina widzą jako morderczo logiczne. Jeśli zrozumie się,  że wszystko służyło wykorzystaniu kolejnej wojny światowej do rozszerzenia ZSSR na cały świat, każdy jego krok staje się uzasadniony i potrzebny. Na przykład, wymordowanie Komunistycznej Partii Polski: trzeba było ukrócić tę bolszewicką dywersję, która w 20. latach była bardzo nasilona, żeby wzmocnić poczucie bezpieczeństwa w Polakach. Nadgorliwcy mogliby Polaków zaalarmować, a Polacy mieli wierzyć, że Związek Sowiecki nie chce i nie potrzebuje żadnej ekspansji. I to się, jak dowodzą świadectwa Stanisława Swianiewicza czy Cata-Mackiewicza, wspaniale udało:  przed wojną każdy, kto mówił o zagrożeniu ze Wschodu, był w „opiniotwórczych” kręgach II RP traktowany mniej więcej tak, jak dziś Macierewicz mówiący o zamachu.

Niestety, Beck miał koło siebie, jako szefa referatu Wschód, agenta Kobylańskiego, który mu podsuwał taką dezinformację. W efekcie kierował się dwoma założeniami: że Hitler jest tchórzem, który przerażony perspektywą wojny jednocześnie z Anglią, Francją i Polską zrej-teruje, a Związek Sowiecki jest bierny, w grze politycznej praktycznie nie istnieje i nic nam z jego strony nie zagraża.

W tym samym czasie Sowieci eksterminowali Polaków po swojej stronie granicy.

Polacy niby o tym wiedzieli, tak samo, jak Polacy niby wiedzieli o militarnej potędze, jaką rozbudowuje Hitler. Działo się jednak coś niesamowitego, co współcześni nazywali „fryzowaniem” raportów. To, co przynosił wywiad z Niemiec, a czasem i z ZSSR, było zgodne z prawdą, ale w miarę, jak ta prawda szła po kolejnych szczeblach do góry, stawała się coraz bardziej zbliżona do tego, co góra chciała usłyszeć. Kiedy np. rezydentura berlińska przysłała w połowie 1939 r. doskonałe, jak się później okazało, szacunki siły wojsk pancernych i lotnictwa niemieckiego, to do sztabu generalnego dotarło to opatrzone różnymi  uwagami tego rodzaju, że owszem, czołgów mają Niemcy dużo, ale zapewne jeszcze nie wyszkolili wystarczającej ilości załóg dla nich, a ich samoloty to konstrukcje bardzo nowe, więc na pewno jeszcze się często psują itp. Wszystko było jakoś łagodzone, za rozwiewanie złudzeń Cat-Mackiewicz poszedł do Berezy, a płk Matuszewski w odstawkę. Władza sanacyjna nie chciała słyszeć o niczym, co nie pasowało do jej przekonań. A przekonanie generalne było takie, że jesteśmy mocarstwem równorzędnym Niemcom i Sowietom, bo nawet jeśli mamy mniej broni, to bardziej ofiarne i patriotyczne społeczeństwo. Wojny zaś nie będzie, a gdyby nawet, to ją wygramy, bo w 1920 r. też się wydawaliśmy słabsi, a wygraliśmy.

Czyż nie jest paradoksalne, że 70 lat po zakończeniu II wojny chwaleni są i stawiani na pomnikach ludzie, którzy doprowadzili kraj do ruiny? A na przykład Studnicki, który przed wojną mówił, co będzie, jak będzie, jak to się wszystko skończy, jeśli pójdziemy na zwarcie z Niemcami, do dziś, mimo że jego analizy się sprawdziły, jest uważany za wariata, oszołoma.

W dyskusjach podczas 70. rocznicy powstania warszawskiego ktoś z tej orientacji wariacko-romantycznej użył sformułowania, że nie należy się powoływać na „ekscentryków”, i tu m.in. wymienił Studnickiego i Cata-Mackiewicza. A nazwisko Swianiewicza nawet nie padło. Można by sądzić, że kiedy wreszcie wolno wydać w Polsce jego pamiętniki, to staną się one megaprzebojem. Człowiek z tak ogromną wiedzą, przedwojenny ekspert od Niemiec, na dodatek jedyny ocalony z Katynia. Tymczasem jest uporczywie zamilczany, tak jak i piłsudczyk dysydent Matuszewski.

Za to wmurowano tablicę pamiątkową dla Chruściela i tam się rozpoczęły obchody powstania warszawskiego. Dla mnie jest to niepojęte. Chruściel! Polski odpowiednik generała Roberta Nivella!

Tego, którego żołnierze zwali pieszczotliwie Rzeźnikiem, a on posłał ich setkami tysięcy do piachu w imię wyssanych z palca celów strategicznych?

Najlepsze, co dla nieszczęsnego „Montera” można zrobić, to o nim zapomnieć i prosić Boga, żeby się nad nim zmiłował.

To jest część procesu, który mnie niepokoi: po 1989 r. kopiujemy mentalne schematy międzywojnia. Skoro wspomniałem o powstaniu warszawskim – w niewielkim stopniu się nim zajmuję, uważam, że w 1944 r. sprawa polska była pozamiatana i  tutaj już się niewiele dawało zmienić, ale oczywiście odpowiedzialne polskie przywództwo powinno było zrobić wszystko, by do tragedii o takich rozmiarach nie dopuścić. Próbuje się ożywić w stosunku do niego mit, który propaganda sanacyjna zbudowała wokół powstania styczniowego: że powstanie styczniowe wcale nie przegrało, bo wygrało po latach, w roku 1918. Całe pokolenie wojenne było wychowane, jak  wspomina Jan Ciechanowski, w kulcie umierania za ojczyznę, ale nie tak, jak to pobrzmiewa dzisiaj: to nie było umieranie dla umierania, bo to nie był kult przegranego powstania, tylko to był kult powstania wygranego. Wpojono im przekonanie, że historia dowiodła, że ofiara zawsze ma sens i że wylana krew się nie marnuje. Zatem im więcej nas dziś zginie, tym większe będzie w przyszłości zwycięstwo. Nie może być inaczej. Oczywiście teza, że Polska w 1918 r. odrodziła się dzięki ofierze powstania styczniowego, jest, delikatnie mówiąc, mocno przesadzona. Ale w tamtych czasach można było mówić, że powstanie styczniowe, jako moralne zwycięstwo, nas zbudowało, bo społeczeństwo międzywojenne było „zbudowane”, nieporównywalnie bardziej ofiarne i patriotyczne od dzisiejszego – choć tak naprawdę zbudowała je nie klęska powstania, tylko sukces wojny 1920 r., bo zawsze umacniają społeczeństwa sukcesy, a nie przegrane. Ale powtarzać to dziś o powstaniu warszawskim, ignorując wszelkie przejawy głębokiego kryzysu patriotyzmu, załamania więzi narodowej i patologicznego poczucia niższości większej części Polaków, ich niechęć do własnej przeszłości i narodowej tożsamości?!

Mało kto myśli o tym, że Churchill był jednym z największych przegranych tej wojny. Wszyscy na nim psy wieszają.

Ja też na nim psy wieszam, to był rzadki gangster. Mógł przynajmniej darować sobie rozmaite obłudne zapewnienia o współczuciu i poparciu, których nam niemal do ostatniej chwili nie szczędził. Chociaż niektórzy chcą wierzyć, że był szczery, tylko nic nie mógł. Historiografia angielska ma wieloletnią tradycję wybielania Churchilla i przerzucania całej winy na Roosevelta, niewątpliwie najciemniejszej postaci w tej bandzie naszych fałszywych przyjaciół. Owszem, głos Roosevelta był decydujący, ale Churchill nie cofał się nawet przed zbrodnią. Zastrzelenie admirała Darlana, wcześniej napaść na Mars El Kebir i cała w ogóle operacja „Catapult” – to były zbrodnie. Dopisałbym do tej listy także Gibraltar.

On był premierem Anglii, nie Polski. Dbał o swoje interesy. Moim zdaniem, problemem jest to, że nie mieliśmy swojego Churchilla.

Nikogo w ogóle nie mieliśmy. Suwerenność państwa polskiego, wbrew legendzie, kończy się w październiku 1939 r., kiedy władze sanacyjne zostają zatrzymane – na dyskretne życzenie także Francji i Anglii – w Rumunii.  Sojusznicy narzucają nam jako swojego figuranta Sikorskiego. Jest on niestety człowiekiem o bardzo niskich kompetencjach i walorach umysłowych, chociaż na pewno osobiście uczciwym, kompletnie nierozumiejącym, co się dzieje w polityce. Ślepo słucha poleceń aliantów, zwłaszcza realizując ich, a nie Polski interes w relacjach ZSSR; dopiero w sprawie Katynia stawia się im i natychmiast ginie. Jest dobrym organizatorem sił zbrojnych, ale największą jego troską  jest niedopuszczenie do tego, by w wyzwolonej Polsce odrodziła się sanacja, która przez długi czas jego i innych tak nikczemnie traktowała.

I zamyka ich w obozach koncentracyjnych w Szkocji.

Nazwijmy je obozami odosobnienia. Dodajmy do tego intrygi Kota i inne rzeczy, które się wokół Sikorskiego dzieją – paskudne to jest. Nie ma politycznego przywództwa. I nie ma na nie szans, bo jest szantaż, że w obliczu wroga trzeba zachować jedność, czyli bez gadania iść za wybranym nam przez aliantów wodzem na rzeź z ręki Niemców, na którą nas posyłają, i milczeć o Sowietach, bo sojusznikom niewygodnie o nich słuchać. O polskich interesach nikt nie myśli. My nie podejmujemy w czasie II wojny światowej żadnej decyzji. Od 1939 r. jesteśmy tylko mięsem armatnim, wszystko leci siłą inercji. Sikorski robi, co mu każą, nie przejmując się zupełnie głosami polskimi, czego najlepszym dowodem jest jego kapitulancki list do Stalina w 1940 r., który był polityczną głupotą z punktu widzenia Polski, natomiast służył doskonale interesom Churchilla. Po Sikorskim mamy Sosnkowskiego, który bardzo dobrze ocenia sytuację, ale nie jest w stanie podjąć żadnej decyzji.

Był przeciwny powstaniu w Warszawie.

Był, ale nie zdobył się na to, żeby go wyraźnie zakazać. I tak ze wszystkim: nieustannie hamletyzuje i nic nie może. No i mamy garść pomniejszych polityków, jak Mikołajczyk, próbujących się ustawić na czas po wojnie, którzy i słabo orientują się w sytuacji, i są przez sojuszników kompletnie lekceważeni, zwodzeni, a potem wręcz opierdzielani, bo tylko tak można nazwać rozmowę, w której Churchill po Jałcie rugał członków polskiego rządu, że są głupi, nic się nie znają i że jak chcą, mogą sobie wypowiadać wojnę Rosji.

Jeszcze tych 16, którzy uwierzyli, że będą rządzili Polską pod kuratelą sowiecką.

Ten proces uruchomiono w 1939 r. i z roku na rok upadek postępuje, jest coraz gorzej. Dlatego mówię, że w 1944 r. sprawa już była pozamiatana. Tylko niektórzy liczyli jeszcze, że w zwasalizowanej przez ZSSR Polsce będą namiestnikami. Mikołajczyk na to właśnie liczył, wiedział, że Polska straci suwerenność, ale myślał, że wsparcie Churchilla coś tam u Stalina mu da.

Oczywiście, nikt się nie spodziewał, że wszystko aż tak źle pójdzie. Jednak gdyby ktoś wtedy sprawą polską kierował, można by znacznie ograniczyć szkody. Weźmy na przykład sprawę Katynia. Dla zachodnich polityków zachowanie Polaków było kompletnie irracjonalne. Wszyscy wiedzieli, że to zrobili Sowieci, i wiedzieli też, że Polacy również o tym wiedzą od dawna – przecież mieli choćby zeznania Swianiewicza. Ale dla Zachodu było jasne, że dopóki trwa wojna z Niemcami, to tego tematu nie wolno podnosić.

No chyba, że się przechodzi na stronę Niemców.

Oczywiście, ale to był wariant czysto teoretyczny po tym wszystkim, co Niemcy zrobili w Polsce. Niemniej, gdyby kierować się zasadami polityki, to należało po publikacji niemieckiej zdjąć tę sprawę z porządku dziennego, odłożyć na później bez rozpatrywania – powiedzieć wyraźnie: nie wierzymy propagandzie hitlerowskiej, zbadamy tę sprawę po zwycięstwie. Po zwycięstwie nad Niemcami, teoretycznie, mogła przyjść lepsza dla Polski koniunktura i należało do niej doczekać.

I tego się po Polakach spodziewano. Kiedy Sikorski wystąpił do szwajcarskiego Czerwonego Krzyża o neutralną komisję do zbadania katyńskich grobów, dla aliantów to musiał być szok. Przecież wszyscy wiedzieli, co ta komisja ujawni i jakie będą skutki! Moim zdaniem, w ten sposób Sikorski podpisał na siebie wyrok śmierci. To jest przecież rok 1943. Stalin do ostatniej chwili, zanim w grudniu w Teheranie zdecyduje się na sojusz z Ameryką i Anglią, straszy je separatystycznym pokojem, a nawet przymierzem z Hitlerem. Wyobraźmy sobie, że Stalin oddaje swoje 300 łodzi podwodnych  pod rozkazy Doenitza, który mówił, że tylu właśnie potrzebuje, żeby Anglię rzucić na kolana! Stalin przecież mógł to zrobić. Mógł się pogodzić z Hitlerem, podpisać jeszcze jeden pokój brzeski – są świadectwa, że w pewnym momencie był gotowy podpisać Hitlerowi wszystko, pod jednym warunkiem: że sam zostanie przy władzy w tej części Rosji, która pozostanie nieokupowana. I w tak decydującej chwili ten nieodpowiedzialny Polak podchwytuje ten jakiś tam wyciągnięty przez Hitlera Katyń?!

Dlaczego nie mamy ogólnopolskiego kultu powstania wielkopolskiego, powstania śląskiego?

Takich przykładów podałbym więcej, na czele z bitwą warszawską, którą uważam za największy triumf Polaków w dziejach. 15 sierpnia jest świętem państwowym, a 1 sierpnia nim nie jest, ale gołym okiem patrząc, można odnieść wrażenie odwrotne. Kiedyś sobie sformułowałem pewną roboczą hipotezę. I z dużą satysfakcją przeczytałem niedawno wywiad z Philipem Zimbardo, amerykańskim psychologiem, który tę hipotezę dokładnie potwierdził. Otóż uważam, że choć może byłoby przesadą twierdzenie, iż psychika narodu jest identyczna jak psychika indywiduum ludzkiego, to pewne prawidłowości istnieją i tu, i tu. Tak jak pewne urazy, obsesje czy obłędy, choroby psychiczne dotykają jednostki, tak też się dzieje ze zbiorowościami.

Czyli jednak obłęd?

Nie. Stres pourazowy. I to właśnie powiedział Zimbardo niedawno w wywiadzie dla nieistniejącego już pisma „Przekrój”. Że obserwuje Polaków tak, jak obserwował pacjentów, którzy padli ofiarą jakiejś strasznej zbrodni, ledwie przeżyli i nie mogą się z tego podnieść, otrząsnąć. Ten stres pourazowy powoduje m.in. utratę poczucia własnej wartości. A  główny polski problem to przecież jest bardzo niska samoocena. Stąd to obsesyjne grzebanie się w klęskach i martyrologii, a zapominanie o zwycięstwach. To jest rodzaj choroby. Jestem optymistą, dlatego pisałem i piszę, że możemy się z tego wyleczyć. Mamy pewien problem, ale na to są tabletki, na to jest psychoterapia, a poza tym jest też czas, który leczy rany – wydaje mi się, że młode pokolenie zachowuje się bardziej racjonalnie niż poprzednie.

Rafał A. Ziemkiewicz. Pisarz i publicysta


Opublikowano

w

przez

Tagi: