Dlaczego nie jestem obrońcą zwierząt

Bezpański pies na tle Łuku Triumfalnego w Bukareszcie (fot. Radu Sigheti/Reuters)
Bezpański pies na tle Łuku Triumfalnego w Bukareszcie (fot. Radu Sigheti/Reuters)

Nikt do końca nie wie, ile bezpańskich psów żyje w Rumunii. Mówi się o setkach (w samym Bukareszcie ma ich być 65) tysięcy. We wrześniu zagryzły one bawiącego się na stołecznym placu zabaw czterolatka. Rządzący planują usypianie złapanych czworonogów. Obrońcy zwierząt są oburzeni, ja zaś po tym, co spotkało mnie na granicy Rumunii z Bułgarią, rozumiem władze.

Jak Bałkany długie i szerokie, pełno tutaj bezpańskich psów. Do ich widoku w Nowym Sadzie już się przyzwyczaiłem. Często zbierają się koło przejść dla pieszych i przeganiają z nich samochody. Podobną rozrywkę miał jeden z bardziej szalonych psów, jakie widziałem. Kiedy stopowałem w Jajce (Bośnia), towarzyszył mi dobre pół godziny, bo zawsze goniony przez niego samochód jechał w moim kierunku. W końcu udało mi się złapać podwózkę w stronę Banja Luki, a czarny kundel został na miejscu.

Jednak państwem, które do końca życia będzie mi się kojarzyć z bezpańskimi psami, jest Rumunia. No, może nie cała. Po wewnętrznej stronie Karpat, w Braszowie czy Timiszoarze, bezpańskich Burków jakby mniej. Jednak w pozostałych 2/3 kraju sytuacja wygląda dramatycznie. Spójrzcie tylko na zdjęcia.

Wiele teorii powstało, by wyjaśnić, skąd tyle tych zwierząt znalazło się na ulicy. Zazwyczaj oskarża się Nicolae Ceaușescu. Niektórzy mówią, że ponoć uważał psy za darmozjady, które nic nie robią, a trzeba je karmić. Z tego powodu miał zabronić trzymania czworonogów w domach. Dla mnie to bzdura – wielką miłością „Geniusza Karpat” był jego labrador Corbu. Miał swoją limuzynę wraz z eskortą, a rumuński ambasador w Londynie miał kupować psie biszkopty i wysyłać je do Bukaresztu pocztą dyplomatyczną. Ceaușescu zbyt blisko więc do lekko zbzikowanych miłośników zwierząt, by mógł wprowadzić takie prawo.

Bardziej racjonalna teoria wiąże biegające po „Paryżu Wschodu” (brrr) sfory z przebudową Bukaresztu, jakiej dokonał Conducător. By zbudować majestatyczne budynki rządowe (m.in. gargantuiczny Dom Ludowy, w którym mieści się rumuński parlament) i wielopasmowe bulwary, zburzono dużą część starej zabudowy miasta. Ludzie, którzy do tej pory mieszkali w przestronnych kamienicach, przenieść się mieli do klitek w blokach, w których trzymanie dużych psów1 było utrudnione.

To wytłumaczenie ma jeden słaby punkt – dotyczy tylko stolicy. Skąd wzięłyby się więc psy, które widziałem w Sygecie czy Giurgiu? To, że problem jest dużo mniejszy w Siedmiogrodzie, gdzie przez długie lata rządzili Węgrzy i gdzie nadal żyją przedstawiciele tego narodu, może sugerować, że problem leży w samych Rumunach. Pewnie się do tego nie przyznają, ale to lata ich zaniedbań doprowadziły do sytuacji, z jaką mamy do czynienia teraz. Zwalanie winy na Ceaușescu akurat w tym wypadku jest chyba tanim chwytem, na który jednak łapią się ludzie z zagranicy.

Po śmierci czterolatka we wrześniu 2013 roku, władze postanowiły coś zrobić. Parlament wprowadził prawo, zgodnie z którym złapane psy mają byś usypiane, jeśli przez dwa tygodnie nie znajdzie się nikt gotowy je adoptować. Organizacje pozarządowe z różnych krajów, które walczą o prawa zwierząt, rozpoczęły głośne protesty. Również w internecie pojawiło się wiele komentarzy osób, które krytykują to prawo. Niestety, trudno to nazwać inaczej, niż pięknoduchostwem i brakiem znajomości tematu. Ja rozumiem Rumunów, bo sam najadłem się strachu z powodu bezdomnych psów. A było to tak…

Chociaż Dunaj stanowi granicę Rumunii i Bułgarii przez prawie 500 kilometrów, to przecinają go tam tylko dwa mosty. W 2011 roku, kiedy pierwszy raz byłem w Rumunii, był tylko jeden, łączący Giurgiu i Ruse. Postanowiłem wybrać się do tej ostatniej miejscowości, a potem wrócić do Bukaresztu. Jechał tam pociąg z Bukaresztu do Sofii i Stambułu. O ile w jedną stronę nie miałem problemu, to w drugą nie było miejscówek. Nie wydawało się to jednak problemem, bo ledwie pół godziny po pociągu międzynarodowym jechać miał osobowy z Giurgiu do stolicy. Wystarczyło tylko przejść z centrum miasta po bułgarskiej stronie i dotrzeć do stacji po stronie rumuńskiej. Nic prostszego.

Dunaj z okien pociągu
Dunaj z okien pociągu

A jednak. Po pierwsze, most leży poza centrum tak jednego, jak i drugiego miasta. Trzeba więc było przedostać się przez przemysłowe przedmieścia Ruse, mijając dziury w chodnikach (i trzech Cyganów na jednym rowerze). Potem trzeba przejść przez most. Trochę nastraszony tymi dziurami w chodnikach, cały czas podświetlałem sobie drogę telefonem. Jakoś udało się dostać na rumuński brzeg. To była ta łatwa część.

Chwilę później otoczyło mnie kilka bezpańskich psów. O ile za dnia głównie śpią, to w nocy łączą się w sfory, poszukując jedzenia. Wtedy potrafią być agresywne. Tak jak te, które nie chciały przepuścić mnie dalej. Warczały i szczerzyły zęby. Zacząłem krzyczeć i machać nogami (to chyba nie było najmądrzejsze) i jakoś powoli posuwałem się do przodu. Za chwilę zobaczyli mnie strażnicy graniczni2 i odgonili psy, które znali na tyle, by zwracać się do nich po imieniu. Z jakiegoś powodu za wielce zabawne uznali, że o drugiej w nocy granicę przechodzi student z Polski. Zapytani, jak dostać się na dworzec, odpowiedzieli „taxi”. Ale ja nigdy nie biorę taksówek3.

Kiedy już dostałem się do przedmieść, pojawił się kolejny problem. Co prawda miałem w swoim zeszycie podróżnika schematyczną mapę pokazującą, jak dojść do dworca, jednak opierała się ona na nazwach ulic. Trudno było z niej korzystać w mieście, w którym ulice nie są oznakowane. Trzeba było przejść do pytania ludzi, a że była noc, to i ludzi mało. Na dodatek pierwszy z nich poprowadził mnie w złą stronę i zamiast prosto, poszedłem w prawo. Kiedy doszedłem do miejsca, gdzie nie było już nic, poza trawą i asfaltem, zobaczyłem funcjonariuszy drogówki w wielkich, futrzanych czapach. Zapytani, „Gara de Nord” („dworzec północny”) pokazywali w zupełnie innym kierunku, niż ten, w którym szedłem. Dalsza droga wiodła przez cygańską dzielnicę aż do posterunku policji. Wszedłem do środka, by spytać o drogę, ale nikogo nie było. Dopiero kiedy wyszedłem, zobaczyłem jakiegoś policjanta, który wskazał mi drogę.

Ta wiodła wzdłuż torów kolejowych, na których spały psy. Co chwila któryś budził się i zaczynał mnie obszczekiwać, co budziło jego sąsiadów. Wtedy już, na szczęście, miałem ze sobą kijek, którym odganiałem te czworonogi, które zbytnio chciały mojej bliskości. I tak przez kilometr, zanim dotarłem do stacji benzynowej. Zapytałem tam o drogę, ale ekspedient mówił tylko po rumuńsku, więc nie było niczym dziwnym, kiedy na innej stacji powiedziano mi, że muszę się zawrócić. Kiedy poszedłem wskazaną drogą pomyślałem, że ktoś zrobił sobie ze mnie jaja. To w żadnym wypadku nie wyglądało, jak okolice międzynarodowego dworca kolejowego. Po jednej stronie chaszcze, po drugiej jakieś pola i bagna. Na całe szczęście, na wyświetlaczu mojego telefonu pojawił się tekst „Gara de Nord”4, bo już miałem zamiar zawracać. Po chwili dotarłem do budynku stacji, w którym spotkałem dwóch facetów w strojach ochroniarzy i jadącą do Stambułu Ukrainkę, której bułgarscy celnicy nie pozwolili wjechać do ich kraju. Teraz musiała wracać do Czerniowców.

Dworzec w Giurgiu za dnia. W nocy wyglądał bardziej ponuro.
Dworzec w Giurgiu za dnia. W nocy wyglądał bardziej ponuro.

Chciałem sprawdzić, o której dokładnie godzinie odjeżdża mój pociąg. Rozkład był tylko od strony peronów, a drzwi tam były zamknięte. Kiedy chciałem obejść dworzec z prawej, zaraz dobiegły do mnie trzy czworonogi, w tym jeden szczerzący kły wyjątkowo groźnie. Spróbowałem z lewej, pierwszy pies poszczekał, ale zwiał, jak tylko świsnąłem kijkiem w powietrzu. Niestety, zaraz przyszły mu na pomoc kundle z drugiej strony. Musiałem wrócić do środka i czekać. Dopiero kiedy wyszliśmy do pociągu grupą, psy łaskawie pozwoliły nam przejść.

Oczywiście, akurat mi nic się nie stało. Inaczej było jednak w przypadku japońskiego mężczyzny w 2006 czy rumuńskiej kobiety w 2011 roku. W 2012 roku w samym Bukareszcie pogryzionych zostało 16 tysięcy ludzi! Oczywiście, psy nie są niczemu winne, jednak ofiary pogryzień też nie zrobiły niczego złego. Zachodni obrońcy zwierząt ryzykują zaś nie swoim życiem, bo sami pewnie nigdy do Rumunii nie pojadą. Nikt zresztą nie broni im robić tego, co zrobił Steven Seagal, czyli adoptować jakiegoś psa. Nie muszą go nawet zabierać ze sobą, mogą po prostu zapłacić schronisku. To równowartość 60 złotych miesięcznie. Myślę, że niewielka kwota dla kogoś, kto kocha zwierzęta na tyle, by pozwolić im zabijać dzieci?

1Dlaczego mówię o dużych psach? Bo ich potomkowie, którzy zasiedlają ulice Rumunii, często również są sporych rozmiarów.Wróć.
2Całe szczęście, że Bułgaria i Rumunia nie są w strefie Schengen!Wróć.
3Jak raz wziąłem, na granicy albańsko-macedońskiej, to taksówkarz ruszył w momencie, kiedy położyłem plecak na tylnym siedzeniu. Tylko moim zdolnościom komandosa zawdzięczam to, że udało mi się złapać jedną ręką ramy, drugą drzwi auta i wskoczyć do środka. A to ponoć autostop jest niebezpieczny.Wróć.
4W Rumunii telefony podawały nie tylko miasto, w którym człowiek się znajduje, ale nawet jego dzielnicę. Przydatne.Wróć.


Opublikowano

w

, ,

przez