Sto dni Trumpa

Wczoraj minęło 100 dni odkąd Donald Trump złożył przysięgę prezydencką. A jakoś tak się przyjęło, że po 100 dniach na stołku pojawiają się pierwsze podsumowania polityka.

To i my podsumujmy.

USA od dawna rządzili pragmatycy – ludzie, którzy nie utożsamiali się ani z prawicą ani z lewicą, swobodnie czerpiący rozwiązania z obu stron. To taka charakterystyczna cecha amerykańskich polityków – szczególnie z obozu demokratycznego, ale i Republikanie coraz częściej jej ulegają. Ideologia jest zła, my chcemy żeby ludziom żyło się dobrze, więc czy jakieś rozwiązanie jest prawicowe czy lewicowe – nieważne. Byle działało. Widać to było w praktyce – rządy Clintona nie różniły się w istotnych sprawach od rządów Busha seniora, a rządy Busha juniora – od rządów Clintona. Ale Amerykanie w końcu mieli dość pragmatyzmu.

Ostatnie wybory dobitnie to pokazały. Najpoważniejszym konkurentem Trumpa był przecież Ted Cruz, który w każdych innych wyborach byłby uznany za prawicowego ekstremistę. U Demokratów poważne wyzwanie rzucił Hillary polityk dotychczas niemal nieznany, który jako pierwszy kandydat głównej partii otwarcie przyznawał się do bycia socjalistą. A i sama Clinton znacznie zradykalizowała swoje postulaty w porównaniu z tym, co uważała wcześniej. Amerykanie z obu stron barykady odrzucili centryzm – chcieli w Białym Domu ideowca.

Trump skorzystał na tym, gdyż w pewnym momencie zaczął stosować prawicową retorykę. A że z wszystkich kandydatów, którzy nie bali się ideologi to on miał największe szanse, to amerykańska prawica go poparła.

Równocześnie pojawiła się przeciwko niemu bardzo silna opozycja wewnątrzpartyjna. I nie chodzi tutaj tylko o neokonserwatystów, chociaż to oni są najbardziej kojarzeni z ruchem NeverTrump. Nawet Rand Paul – przedstawiciel wolnościowej frakcji GOPu – zapowiedział po rezygnacji z kampanii, że zrobi wszystko, aby Trump nie wygrał. Gdy stało się jasne, że zostanie on nominatem, wielu przeciwników go, zgodnie z tradycją, poparło. Ale nie wszyscy – Jeb Bush nawoływał do głosowania na kandydata Partii Libertariańskiej, a nie brakło i takich republikanów, którzy uważali, że głosowanie na Clinton jest w tej sytuacji mniejszym złem.

Przenieśmy się w czasie do 20 stycznia. Trump zostaje prezydentem. I jego pierwszym zadaniem jest zjednoczyć partię.

Dlaczego to było takie ważne? Republikanie mają w senacie 52 miejsca na 100. A dla wielu było jasne, że Demokraci, zdemoralizowani porażką, będą próbowali blokować ich inicjatywy. Wewnątrzpartyjna opozycja mogłaby więc sprawić, że Republikanie nie mogliby de facto rządzić – wszak wystarczy, żeby trzech senatorów było z niechęci do Trumpa przeciw.
W dużej mierze mu się to udało. GOP głosuje zazwyczaj razem – czasami trafiają się wyjątki, jak chociażby senatorki Collins i Murkowski, ale w zasadzie nie zmieniają one ogólnego obrazu rzeczy. A i publiczna krytyka Trumpa ze strony innych GOPowców, tak częsta w kampanii wyborczej, praktycznie zanikła.

Oczywiście aby tak się stało Trump musiał pójść na kompromisy z partyjnym establishmentem. Ale to nie było łatwe zadanie – z jednej strony ma do czynienia z politykami, którzy uważają, że przejście GOPu w prawą stronę będzie niebezpieczne gdyż pozbawi go głosów niezdecydowanych, z drugiej ma swoich wyborców, którzy chcą rewolucji w partii, którzy chcą radykalnych rozwiązań.

Najlepszym tego przykładem była reforma Affordable Care Act, zwanego powszechnie Obamacare. To, że ta ustawa nie działa jest dosyć oczywiste. Ceny ubezpieczeń zdrowotnych wzrosły, a wielu ubezpieczycieli całkiem wycofało się z rynku. Powodem tego były regulacje, przez które uznali, że ten biznes jest już nieopłacalny.

Trump w trakcie kampanii wypowiadał się o ACA w bardzo negatywnych słowach i zapowiadał, że jej cofnięcie będzie dla niego priorytetem. A jego propozycja, gdy wreszcie ją ujawnił przed kongresem, deregulowała rynek w znacznie większym stopniu niż sytuacja sprzed ACA. Ostatecznie poparł jednak projekt Paula Ryana, który znakomitą większość regulacji zostawiał na miejscu.

Problemem zapewne było to, że liczba osób posiadających ubezpieczenie zdrowotne faktycznie wzrosła o kilka milionów. Co wielkim wyczynem nie było – w końcu ACA wprowadziła kary za brak ubezpieczenia i dopłaty dla tych, których na nie nie stać. Demokraci uznali to za sukces, a ich propaganda przedstawiała chęć reformy jako zamach na biednych, których źli republikanie chcą pozbawić dostępu do lekarzy.

Poparcie planu Ryana było więc ukłonem w stronę centrystów, bojących się utraty mniej ideowego elektoratu. A jak to się skończyło wszyscy wiemy – grupa bardziej ideowych kongresmenów, z Randem Paulem na czele, zablokowała tą reformę. A aprobata Trumpa spadła do rekordowo niskiego poziomu 35% z początkowych 45%, co swoją drogą też było rekordowo niskim wynikiem.

Nie da się mówić o pierwszych stu dniach Trumpa i nie wspomnieć o Rosji. Trump dał się wmanewrować w bycie kandydatem prorosyjskim, a następnie kreatywnie wykorzystał tą opinię na swoją korzyść. Wielu amerykanów bowiem bało się wybuchu wojny światowej. Zdecydowana postawa Clinton wobec wydarzeń na wschodzie Ukrainy sprawiła, że uważali, że jej wybór to prosta droga do wojny, co bez skrupułów wykorzystali propagandowo jej przeciwnicy. Trump rzucający to tu to tam sugestiami, że z Rosją można się dogadać, dawał nadzieję na jej uniknięcie.

Ale o ile zadziałało to podczas wyborów, o tyle już po nich mogło być niewygodne. Tym bardziej, że każda jego decyzja, czy to personalna czy inna, była przez amerykańskie media prześwietlana pod kątem tego czy służy interesom Kremla. Dodatkowo już podczas kampanii pojawiły się oskarżenia o to, że na wynik wyborów wpłynęła działalność rosyjskich hakerów. Sympatia Amerykanów do Putina wprawdzie rośnie, ale nadal jest dla większości czarnym charakterem. Oskarżenia te mogłyby więc podziałać – gdyby nie to, że rzucający nimi koncertowo strzelili sobie w stopę.

Chodzi oczywiście o słynną moskiewską teczkę – zbiór dokumentów, przygotowanych rzekomo przez byłych pracowników MI6, dokumentujący przygody Trumpa w moskiewskich hotelach. Na przykład przyglądanie się jak prostytutki sikają na łóżko w którym kiedyś spał Obama. Cała teczka nie tylko nie miała większego sensu, ale była pełna błędów formalnych, jak nie używane przez MI6 nagłówki czy sformułowania, a także rzeczowych – na przykład obecność danej osoby w Moskwie w dniu, w którym brała udział w np. konferencji. Fakt, że amerykańskie służby wzięły ją pod uwagę z góry przyjmując jej prawdziwość skompromitował temat – i od tego czasu oskarżenia o to, że pomogli mu ruscy hakerzy, słyszy się coraz rzadziej.

Co nie zmienia faktu, że Trump faktycznie nie jest wielkim fanem Rosji. Jego administracja jest pełna osób, które są zwolennikami polityki twardej ręki (jak chociażby McMaster czy Mattis) wobec Kremla, a w sprawie Syrii negocjuje rakietami. Równocześnie widać, że zmieniła się jego postawa wobec Chin. W kampanii oskarżał ich o manipulowanie walutą i groził cłami zaporowymi, a teraz już nie ma o tym mowy. Równocześnie chwali ich za postawę wobec Korei Północnej. Wcale bym się nie zdziwił jakby się okazało, że obecny kryzys wokół Korei został przez amerykańskich polityków rozdmuchany poza proporcję właśnie po to, żeby usprawiedliwić sojusz z Chinami przed własnymi wyborcami.

Trump obiecał, że przywróci USA przemysł. Jednym z kroków miała być reforma podatkowa, która miała radykalnie obniżyć koszty prowadzenia biznesu w USA. I propozycję takiej reformy przedstawił, co spotkało się z bardzo ciepłym przyjęciem amerykańskiej prawicy. Niestety przedstawił ją za wcześnie – zanim udało mu się wprowadzić radykalne cięcia wydatków rządowych. I teraz głównym punktem krytyki jest to, że mniejsze wpływy z podatków będą oznaczać albo dalszy wzrost zadłużenia albo wręcz implozję budżetu.

Jednak na szczęście w innej sprawie Trump nie posłuchał swoich wyborców. Zaskakująco wielu chce bowiem protekcjonizmu gospodarczego – unieważnienia umów o wolnym handlu, wysokich ceł na import, et cetera. Trump w kampanii grał tą nutę często, zwłaszcza w Rust Belt, który najbardziej ucierpiał na emigracji produkcji. I jeszcze niedawno zapowiadał buńczucznie, że będzie renegocjował NAFTĘ, ale w razie czego jest gotowy ją zerwać. A teraz o zerwaniu już nie ma mowy.

Na tym zakończymy nasze podsumowanie. Nie poruszyłem w nim wielu istotnych spraw, jak chociażby konflikt z sądami czy polityka personalna. Ale i tak już naklepałem tyle literek, że wkrótce skończy się cierpliwość czytelników. Więc trzeba postawić ostatnią kropkę.

Amerykańska lewica forsowała jakiś czas temu pogląd, że Trump rozczarował swoich zwolenników. I że jakby mogli zagłosować raz jeszcze, to na pewno nie głosowaliby na niego. Tymczasem sondaże pokazują, że 96-97% osób, które oddały na niego głos, zrobiłoby to ponownie, co po stu dniach jest całkiem niezłym wynikiem. Można więc śmiało powiedzieć, że pomimo trudnej sytuacji w jakiej znalazły się znalazł jego wyborcy nie są rozczarowani.

Co oczywiście nie oznacza, że nie będą.


Opublikowano

w

przez