Tanie Chiny się skończyły

Rozmowa z prof. Bogdanem Góralczykiem, sinologiem, specjalistą od Dalekiego Wschodu.

George  Friedman,  szef  Statforu,  twierdzi,  że  Chiny  upadną  w  ciągu  20  lat  w  wyniku  wycofania  się  Amerykanów  z  tego  rynku.  Jak  pan  widzi  to  jego  proroctwo?

Śmieję  się.  Proszę  zaznaczyć:  śmieję  się.  Proszę  pana,  ja  byłem  na  placu  Tiananmen  w  1989  r.  i  od  tamtej  pory  takich  teorii,  jak  Friedmana  o  upadku  Chin,  było  na  Zachodzie  co  najmniej  kilkanaście.  Jak  dotychczas,  wszystkie  te  teorie  upadły,  a  Chiny  są  coraz  silniejsze.  Warto  to  brać  pod  uwagę.  Ja  nie  kreuję  wizerunku  Chin,  nie  twierdzę,  że  są  niezagrożone.  Tym  niemniej  jest  jedna  niepodważalna,  i  to  widać  naocznie,  wynika  ze  wszystkich  statystyk,  zestawień:  Chiny  rzeczywiście,  szczególnie  po  2008  r.,  w  kontekście  zachwiania  się  rynków  zachodnich  zdecydowanie,  ale  to  zdecydowanie  się  wzmocniły  w  sensie  gospodarczym.

Paradoks?

To  jest  konsekwencja  opcji  przyjętej  po  1990  r.  Do  Chin  pojechał  wtedy  Milton  Friedman.  Chińczycy  się  przyglądali,  ale  odrzucili  wszelkie  terapie  szokowe,  wszelkie  konsensusy  waszyngtońskie.  Uznali,  że  państwo  powinno  być  silne,  a  rynek  wspomagający.  A  nie  odwrotnie,  jak  zrobiliśmy  my  na  Zachodzie,  w  tym  w  Polsce.  Efekty  zdają  się  potwierdzać  ich,  a  nie  naszą  koncepcję.  Problem  w  tym,  że  od  tamtej  pory,  w  2008  i  2009  r.,  Chińczycy  stracili  konsensus,  który  wcześniej  mieli.  Czyli  nie  wysuwać  się  przed  szereg,  nie  siadać  na  pierwszym  miejscu,  powoli  zbierać  siły  i  nabierać  mocy.  Ten  konsensus,  ze  zrozumiałych  względów,  po  2009  r.  upadł,  ponieważ  świat  zaczął  od  Chin  oczekiwać  coraz  więcej.  Sukcesy,  które  zaczęli  notować,  zaczęły  ich  przerastać.  I  w  tym  kontekście  podzielili  się,  powstały  różne  ścierające  się  szkoły.  Miejmy  nadzieję,  że  znajdą  konsensus  w  listopadzie  tego  roku.

Czemu  akurat  w  listopadzie?

Szykuje  się  bardzo  ważne  plenum  partii.  Ma  być  ogłoszony  nowy,  pakiet  reformatorski.  Niewątpliwie  kraj  jest  na  zakręcie,  mimo  że  zdecydowanie  urósł  w  siłę.  Co  zresztą  można  udowodnić  i  oni  to  udowadniają  na  wiele  sposobów.  Chiny  wyprzedzają  Stany  Zjednoczone  i,  jeśli  coś  nadzwyczajnego  się  nie  zdarzy,  staną  się  największą  gospodarką  świata.  Kolejny  element,  niezwykle  ważny  w  tym  kontekście  –  przez  ostatnich  kilkanaście  lat  Chiny  notowały  niebywałe  nadwyżki  handlowe  z  całym  Zachodem,  poczynając  od  Stanów  Zjednoczonych.  Bywały  lata,  i  ten  rok  też  taki  będzie,  że  nadwyżka  chińska  w  handlu  z  USA  wynosiła  300  mld  dolarów.  Czyli  połowę  polskiego  PKB!

To  diametralnie  dalekie  od  stanu,  w  jakim  zostawił  Chiny  Mao.

Wszystko,  co  Mao  zrobił,  Teng  Siao  Pinga  wywrócił  jeszcze  przed  Tienanmen.  Natomiast  jako  dobry  komunista  pamiętał  z  lat  50.  hasło,  którego  uczono  wszystkie  dzieci  i  wszystkich  członków  partii.  Brzmiało  ono:  „Związek  Radziecki  dziś  to  nasze  jutro”.  25  grudnia  1991  r.  Związek  Radziecki  przestał  istnieć.  Teng  Siao  Ping  szybko  sobie  uświadomił,  że  jeżeli  czegoś  nie  zrobi,  to  zawiśnie  na  latarni.  Wobec  tego  już  w  styczniu  i  lutym  jedzie  na  południe  kraju,  jak  niegdyś  cesarze,  i  tam  ogłasza  zupełnie  inny  pakiet  reform.  Nie  mówi  tego  wprost,  ale  jest  jasne:  koniec  z  reformami  komunizmu,  bo  komunizmu  już  nie  ma.  Nie  ma  bloku  wschodniego,  nie  ma  Związku  Radzieckiego,  skończmy  rozmawiać  na  ten  temat.

I  co  postuluje?

Po  pierwsze,  że  rozwiązań  nie  należy  szukać  na  Zachodzie,  a  więc  żaden  tam  waszyngtoński  konsensus.  Rozwiązań  trzeba  szukać  w  Chinach  i  wśród  wschodnioazjatyckich  tygrysów.  Szczególnie  w  Singapurze,  gdzie  panują  silna  ręka,  jedna  władza  i  wolny  rynek.  Po  drugie,  nie  ma  już  gospodarki  komunistycznej,  a  Chińczycy  nie  będą  gospodarować  wspólnie  z  Koreą  Północną,  Kubą  czy  nawet  Wietnamem.  Trzeba  wpisać  Chiny  w  globalizację  i  przyspieszyć  mechanizmy  włączania  się,  czego  synonimem  były  negocjacje  przez  całe  lata  90.  Zostały  uwieńczone  sukcesem  w  grudniu  2001  r.  i  przyjęciem  Chin  do  Światowej  Organizacji  Handlu  (WTO).  To  był  moment,  kiedy  Chiny  przestały  reformować  komunizm  i  podjęły  z  pełną  świadomością  budowę  kapitalizmu  o  chińskiej  specyfice.  Chiny  stały  się  największą  gospodarką  eksportującą.  Powstała  w  pewnym  momencie  symbioza.  Chińczycy  tanio  produkowali,  Amerykanie  tanio  kupowali  i  konsumowali.

Przy  okazji  drogo  sprzedawali.

Czasami  tak,  czasami  nie.  Istotą  sprawy  jest,  że  ówczesny  premier  wybrał  najpierw  2  tys.  firm  państwowych,  potem  ograniczył  to  do  600,  a  na  koniec  zostawił  200.  Na  wzór  japońskich  i  południowokoreańskich  czeboli  zaczęła  się  budowa  wielkich  konglomeratów  państwowych,  wspierana  przez  państwo.  To  powiązane  z  nim  przedsiębiorstwa  kapitalistyczne.  Czyli  przeciwieństwo  konsensusu  waszyngtońskiego,  który  stawiał  na  prywatyzację,  liberalizację  i  brak  kontroli  ze  strony  słabego  państwa.  Chińczycy  powiedzieli  zupełnie  inaczej:  silne  i  wspierające  gospodarkę.

Dokładnie  odwrotnie,  niż  mówimy  w  Polsce.

Co  jest  istotne  z  naszej  perspektywy,  Chińczycy  wybrali  siedem  czy  osiem  sektorów,  poczynając  od  banków,  gdzie  nie  mógł  wejść  obcy  kapitał.  A  jeżeli  mógł,  to  tylko  w  drobnym  wymiarze.  Zawsze  bez  pakietu  kontrolnego  akcji.  Bankowość,  lotnictwo  cywilne,  porty  morskie,  telekomunikacja  oczywiście,  przemysł  wydobywczy,  przemysł  petrochemiczny.  To  branże,  w  których  żaden  obcokrajowiec  pakietu  kontrolnego  w  Chinach  nie  uzyska.  Po  prostu  chronią  swój  rynek  i  interesy.

Plus  dzierżawa  ziemi,  która  wyklucza  ewentualny  wykup  ziemi  przez  obcokrajowców.

To  efekt  jednej  z  nowelizacji  chińskiej  konstytucji.  W  1990  r.  wprowadzono  zapis,  że  ziemię  dzierżawić  można  do  99  lat,  czyli  praktycznie  w  nieskończoność.  Rzadko  kto  przecież  tak  długo  żyje.

Jednocześnie  zapis,  o  którym  pan  mówi,  umożliwia  równanie  z  ziemią  całych  miast,  jeśli  potrzebne  są  inwestycje.

Najwięcej  rozruchów  czy  „niepokojów  społecznych”  –  jak  określają  to  Chińczycy  –  wynika  z  dwóch  przyczyn:  wysiedlenia  z  domów  i  ziemi  oraz  zanieczyszczenia  środowiska  naturalnego.

A  jak  chińskie  państwo  radzi  sobie  z  Tajwanem?

Sprawa  ciągnie  się  od  dziesiątek  lat.  Pekin  chce  szybko  zrobić  z  Tajwanu  prowincję  niezbuntowaną  i  niezewnętrzną.  Taką,  która  jest  częścią  imperium.

Drugi  Hongkong?

Tak,  ale  nie  na  zasadzie  „jeden  kraj,  dwa  systemy”.  Na  zasadzie  porozumienia  pokojowego  między  dwiema  stronami.  Negocjacje  toczą  się  już  od  ubiegłego  roku,  tylko  my  o  tym  na  Zachodzie  nie  za  dużo  wiemy.  Zresztą  ekonomicznie  Chińczycy  już  przejęli  Tajwan.  W  tej  chwili,  według  moich  wyliczeń,  od  16  do  18  proc.  PKB  wyspy  jest  wypracowywane  na  terenie  ChRL.  Czyli  Tajwan  bez  Chin  lądowych  nie  jest  w  stanie  odnosić  takich  sukcesów,  jakie  odnosi.

Jak  wygląda  kwestia  zadłużenia  Chin?

Po  pierwsze,  deficyt  budżetowy  jest  niski.  Spełnia  kryteria  kopenhaskie.  Rzędu  2  proc.,  czasami  nawet  mniej.  Oficjalny  dług  publiczny,  czyli  30  proc.,  może  być  trochę  większy,  gdyby  się  policzyło  wszystkie  prowincje,  które  się  zadłużały.  W  tym  sensie  gospodarka  spełnia  wszystkie  kryteria  stawiane  przez  Unię  Europejską.  Jest  pod  pełną  kontrolą.

Całkiem  nieźle,  mając  na  uwadze  zerowy  dług  zagraniczny.

Właśnie,  bo  nie  są  zadłużeni.  Wręcz  przeciwnie.  Mają  największe  nadwyżki  na  świecie.  Tajwan  zresztą  też.  Dzisiaj  blisko  200  samolotów  na  dobę  przylatuje  do  Tajpej  z  Pekinu,  Szang-haju,  Kantonu  czy  innych  wielkich  miast  chińskich.  Kiedyś  to  tylko  Tajwańczycy  przylatywali  do  ChRL,  bo  tam  mieli  groby  przodków.  Przyciągała  ich  nostalgia,  chęć  zapoznania  się  z  nowymi  realiami.  A  komuniści  chcieli  pokazać,  że  to  całkiem  inny  kraj,  niż  sobie  ci  z  Tajwanu  wyobrażali.  Teraz  zezwolono  Chińczykom  z  ChRL  latać  na  Tajwan,  by  pokazać,  że  przybywają  z  pełnymi  kiesami.

Żeby  robić  tam  interesy.

Dokładnie,  bo  to  nie  są  już  ludzie  od  „czerwonego  diabła”.  To,  o  czym  mówię,  uważam  za  największy  zabieg  piarowski  w  historii.  Śledzę  dość  uważnie  główną  gazetę  opozycyjną  w  stosunku  do  władz  Kuomintangu  w  Tajwanie.  Pismo  nazywa  się  „Tajpej”  i  od  lat  prowadzi  dwa  sondaże,  które  dość  regularnie  się  powtarzają.  Pierwszy  sondaż  dotyczy  tego,  ilu  mieszkańców  wyspy  jest  za  zjednoczeniem  z  ChRL.  Nadal  większość  Tajwańczyków,  bo  60  proc.,  odrzuca  ten  pomysł.  Ale  tendencja  jest  zniżkowa.  A  drugi  sondaż:  z  kim  chciałbyś  robić  interesy?  Przez  dziesięciolecia  w  cuglach  i  z  ogromną  przewagą  wygrywali  to  głosowanie  Japończycy.  W  ostatnich  dwóch–trzech  latach  w  sondażach  wygrywają  jednoznacznie  Chiny  lądowe.  Charakterystyczny  jest  również  fakt,  że  prezydent,  który  rządzi  od  2003  r.  i  rozwinął  dialog  z  Chinami,  został  ponownie  wybrany.

Wygląda  to  na  pokojową  ekspansję.  Chińczycy  nie  myślą  już  o  użyciu  armii  wobec  buntowników?

Na  początku  tego  stulecia  Chiny  znajdowały  się  na  szóstej  pozycji,  jeśli  chodzi  o  wydatki  zbrojeniowe.  W  tej  chwili  według  tych  samych  danych  są  już  na  pozycji  drugiej.  Ale  nadal  jeszcze  wydają  na  zbrojenia  sześć  razy  mniej  niż  Amerykanie.  To  ponad  100  mld  dolarów  plus  część  ukryta,  bo  Pekin  nie  wszystko  przecież  ujawnia.  Co  więcej,  teraz  zapanował  trend,  bardzo  eksponowany  przez  nowego  szefa  państwa,  żeby  Chiny  były  obecne  również  na  morzach.  Nie  życzą  już  sobie,  by  cały  Pacyfik  kontrolowali  Amerykanie.  I  to  już  jest  bardzo  poważna  sprawa.

Czyli  możemy  się  wkrótce  liczyć  ze  światem  rządzonym  przez  Chiny?

Nie  zajmuję  się  wróżbami.  Zaczęliśmy  od  zachodnich  teorii  dotyczących  przyszłości  Chin.  Na  razie  to  one  upadły,  a  nie  Chiny.  Warto  pamiętać,  że  tygodnik  „The  Economist”  ocenia,  że  między  rokiem  2017  a  2022  Chiny  wyprzedzą  Stany  Zjednoczone  w  sensie  nominalnym.  Nie  w  sensie  siły  nabywczej,  bo  tutaj  być  może  już  są  liderem.  Pierwszą  gospodarką  świata.

Już  dzisiaj  mają  większość  długów  amerykańskich  u  siebie.

Mają  1,3  z  tych  3,5  biliona.  To  są  rządowe  aktywa  amerykańskie.  Ale  nie  można  wykluczyć  gry  w  „Czarnego  Piotrusia”,  gdy  np.  wyjdzie  prezydent  Obama  i  ogłosi  50  proc.  inflacji.

Albo  powie:  „likwidujemy  dolara,  wprowadzamy  dolara  2.0″.

Dlatego  Chiny,  gdzie  mogą,  uciekają  od  dolara.  Podpisały  już  teraz  wielkie  porozumienia  z  Brazylijczykami  w  ramach  grupy  BRICS.  To  umowy,  w  których  walutami  są  chiński  juan  i  brazylijski  real.  Nawet  z  Australijczykami  podpisali  kontrakty  rozliczane  w  juanach.  Zresztą  od  euro  również  uciekają.  Sądzę,  że  dziś  Chinom  nie  zagraża  nikt  z  zewnątrz,  łącznie  z  Amerykanami.  Chiny  mogą  się  tylko  wywrócić  od  wewnątrz.  Biorę  to  bardzo  poważnie  pod  uwagę.  W  trakcie  poprzedniego  gwałtownego  procesu  przyśpieszenia  Chiny  wypracowały  swój  model  rozwojowy.  Nie  do  zastosowania  gdziekolwiek  indziej.  Ten  model,  mówiąc  w  największym  skrócie,  opierał  się  na  czterech  filarach.  Wzrost  nade  wszystko,  nieważne  uboczne  straty  i  złe  skutki  w  wielu  dziedzinach.  Musimy  mieć  10  proc.  wzrostu  gospodarczego  rocznie.  Jeśli  chcemy  to  osiągnąć,  potrzebujemy  eksportu  za  wszelką  cenę,  to  drugi  z  filarów.  Trzeci  filar  –  by  osiągnąć  poprzedni  –  trzeba  mieć  ogromne  rezerwy  siły  roboczej.  Udało  się,  bo  ponad  900  mln  chłopów  zaczęło  pracę  w  niewolniczym  kapitalizmie.  I  wreszcie  czwarty  filar,  bardzo  dla  nas  niezręczny,  ale  dla  mnie  jednoznaczny.

To  my.

My? Po  1992  r.  własnymi  rękami  i  kieszeniami  budowaliśmy  potęgę  Chin.  Bo  otworzył  się  miliardowy  chiński  rynek.  Gdyby  pan  sprzedawał  zapałki,  też  warto  byłoby  robić  interesy.  Wystarczy,  żeby  każdy  Chińczyk  kupił  wówczas  jedną  zapałkę,  to  miałby  już  pan  sprzedany  miliard  sztuk!  Dlatego  wszyscy  rzucili  się  robić  tam  interesy.  Czyli  wszyscy  w  pewnym  sensie  dzisiejsze  Chiny  zbudowali.  Ale  te  cztery  filary,  o  których  mówię,  dzisiaj  już  nie  działają.  Wzrost  nie  może  być  dłużej  taki  wysoki,  a  eksport  zaczyna  szwankować.  My  też  mamy  problem,  bo  w  konsekwencji  tanie  Chiny  już  się  skończyły.

Jeśli  chodzi  o  produkcję,  Polska  jest  tańsza  od  Chin  pod  wieloma  względami.

Bo  my  też  dojrzewamy  i  już  nie  budujemy  Chin  tak  gorliwie  jak  wcześniej.  Tutaj  uwaga,  że  mówiąc  „my”,  nie  mam  na  myśli  Polaków,  tylko  wielkie  korporacje,  wielki  zachodni  kapitał.  Ale  tak  czy  owak  chiński  model  rozwoju  musi  ulec  zmianie.  Mówi  się,  że  nowy  premier  ma  to  ogłosić  już  w  listopadzie.

Czego  można  się  spodziewać?

Na  razie  uważnie  śledzę  chińską  debatę  i  wiem,  co  mówią  tamtejsze  elity.  Według  nich  faktycznie  potrzebna  jest  druga  reforma  i  drugi  model.  Specyfikują  również  to  nowe  otwarcie.  To  dla  mnie,  ale  –  jak  sądzę  –  i  dla  całego  świata,  niezwykle  interesujące.  Po  pierwsze,  już  nie  będzie  wzrostu  nade  wszystko,  ale  zamiast  niego  zrównoważony  rozwój.  Zrównoważony  dlatego,  że  drugim  filarem  rozwoju  musi  być  zielona  gospodarka.  Bo  Chińczycy  w  niewiarygodny  sposób  zniszczyli  swoje  środowisko  naturalne.  Goniąc  za  wzrostem  właśnie.  Trzeci  filar  to  odbudowa  sieci  świadczeń  socjalnych,  bo  państwu  grozi  wybuch  społeczny  ze  względu  na  gwałtowne  rozwarstwienie  i  jeszcze  większe  uwłaszczenie  nomenklatury  spod  znaku  Komunistycznej  Partii  Chin.  Następny  to  budowa  rynku  wewnętrznego.

Wzbogacanie  społeczeństwa.

Dokładnie  tak,  bo  chodzi  o  to,  by  wyrobić  w  nim  nawyki  konsumpcyjne.  Dotychczas  wszystko  szło  w  pończochę,  jak  w  każdym  biednym  społeczeństwie.  Teraz  zapowiada  się  operacja  zmiany  mentalności  i  umysłu.  Ale  jest  jeszcze  piąty  filar  nowej  strategii  rozwoju.  Ekspansja  do  Europy  nie  jest  przypadkowa,  bo  chińskie  społeczeństwo  ma  być  innowacyjne  technologicznie.

Już  mają  ośrodki  dyktujące  kierunki  technologii  takie  jak  Szanghaj,  mają  Hongkong.

A  propos,  zna  pan  Tiziano  Terzaniego?

Lewicujący  włoski  intelektualista,  który  spędził  w  Azji  całe  życie,  obserwując  rewolucje  komunistyczne,  i  rozpłakał  się  z  przerażenia,  widząc  Chińczyków  wkraczających  do  Hongkongu.

On,  tak  jak  cały  świat,  był  pewien,  że  nastąpi  upodabnianie  się  Hongkongu  do  komunistycznych  Chin.  Tymczasem  nastąpił  odwrotny  proces,  który  możemy  określić  „hongkongizacją”  Chin.  Osobiście  najbardziej  martwi  mnie,  że  te  reformy  i  sukcesy  przyszły  zbyt  szybko.

Mentalność  ludzka  tak  szybko  się  nie  zmienia.  A  teraz  –  dojdzie  do  wybuchu?

To  absolutnie  możliwe.  Chińskie  władze  czują  podobnie.  Środki  na  bezpiekę  są  większe  niż  na  armię.  W  wielkich  chińskich  miastach  to  widać  i  czuć.  Ale  w  Chinach  nie  ma  systemu  totalitarnego.  Totalitaryzm  oznacza,  że  nie  mamy  żadnych  praw,  a  wszystko  jest  własnością  państwa.  To  epoka  Stalina,  Pol-Pota  czy  Mao  Zedonga  była  totalitaryzmem.  Dzisiejsze  Chiny  są  autorytarne.  Nie  mam  co  do  tego  żadnych  wątpliwości.  A  w  wymiarze  handlu,  wymiany  –  nawet  wymiany  poglądów  prywatnych  –  Chiny  są  wolne.

Na  ile  realne  jest  utrzymanie  terroru  policyjnego  w  bogacącym  się  społeczeństwie?

Mam  tu  trzy  książki,  które  odpowiadają  na  pańskie  pytanie.  I  to  w  zupełnie  paradoksalny,  chiński  sposób.  „Kapitalizm  bez  demokracji”,  „Bogactwo  zamienione  we  władzę”,  „Czerwoni  kapitaliści  w  Chinach”.  Z  tych  trzech  książek  wynika  jedno,  że  chińska  klasa  średnia,  czyli  Komunistyczna  Partia  Chin,  ma  interes  w  tym,  żeby  to  się  utrzymało.  To  zaprzecza  wszystkim  zachodnim  teoriom,  które  twierdzą,  że  burżuazja  równa  się  demokracja.  Niekoniecznie.

Czyli  ewentualny  wybuch  chiński,  jaki  może  nastąpić,  może  nastąpić  na  nizinach.  Wśród  tych,  którzy  nie  załapali  się  na  pociąg  do  kapitalizmu?

Tam  dzieją  się  rzeczy,  o  których  nasze  media  nawet  nie  donoszą.  Wspominałem  o  tym,  że  jednym  z  najpoważniejszych  punktów  zapalnych  w  Chinach  są  problemy  ze  środowiskiem.  Na  przykład  przez  cały  styczeń  tego  roku  w  Pekinie  i  miastach  północnej  części  kraju  utrzymywał  się  smog.  Alarm  podnosi  się  już  w  przypadku,  gdy  smog  oblicza  się  na  100  mg  na  metr  sześcienny  objętości.  To  czerwone  światło  dla  środowiska.  Gdy  jest  trzy  razy  więcej,  dzieci  nie  powinno  się  wysyłać  do  szkół  czy  przedszkoli.  Proszę  sobie  wyobrazić,  że  w  Pekinie  w  styczniu  2013  r.  przez  cały  miesiąc  smog  utrzymywał  się  na  poziomie  od  900  do  950  mg  na  metr  sześcienny!

Mówi  pan  o  środowisku,  a  brutalna  polityka  jednego  dziecka  na  rodzinę  to  nie  jest  element  wybuchowy?

Rzeczywiście  to  eksperyment  niezwykle  brutalny  i  chyba  poza  Chinami  niemożliwy  do  przeprowadzenia.  Nie  przewidzieli  jednak  skutków  tej  polityki.  Zachwiane  zostały  proporcje  między  kobietami  a  mężczyznami.  Szczególnie  na  wsiach  trudno  dziś  spotkać  kobietę.  Dlatego  Chińczycy  jeżdżą  na  Zabajkale  i  przywożą  sobie  Rosjanki.  Albo  do  Wietnamu,  gdzie  chińskie  gangi  wykupują  kobiety  i  przywożą  „na  żony”  do  miast.  W  wyniku  polityki  jednego  dziecka  wychowano  już  półtora  pokolenia  hedonistów,  niezdolnych  do  życia  w  społeczeństwie.  Egoistycznych  jedynaków,  oderwanych  i  niezdolnych  do  współpracy  grupowej.  Poza  tym  chińskie  społeczeństwo  zaczyna  się  starzeć.  Ukułem  taką  maksymę:  Japonia  się  zmodernizowała,  zanim  się  zestarzała,  a  Chiny  się  starzeją,  podczas  gdy  jeszcze  procesu  transformacji  nie  skończyły.  Ale  jak  na  mój  nos,  a  przede  wszystkim  moją  wiedzę  o  Chinach  –  w  listopadzie  coś  z  polityką  jednego  dziecka  w  Pekinie  zrobią.

 


Opublikowano

w

przez

Tagi: