Media – także polskie – cały czas donoszą, że Trumpowi grozi impeachment. A nawet, że jest już sprawą przesądzoną i już wkrótce Trump straci stanowisko.
A to zupełnie nie tak.
Procedura impeachmentu została przez Amerykanów zapożyczona z prawa brytyjskiego. Ojcowie założyciele przewidzieli bowiem, że państwowy urzędnik – niekoniecznie prezydent – może okazać się przestępcą. Beniamin Franklin zauważył na konwencji filadelfijskiej, podczas której pisano konstytucję USA, że w dawnych czasach lekarstwem na takich urzędników była trucizna i sztylet – a procedura impeachmentu miała stanowić bardziej humanitarny sposób naprawienia błędu wyborców.
Jednak usunięcie urzędnika – zwłaszcza prezydenta – ze stanowiska nie jest łatwe. Z założenia procedura ta miała być przecież stosowana w skrajnych wypadkach, a nie po to, by zmieniać wynik demokratycznych wyborów.
Jak więc wygląda to w praktyce?
Pierwszym krokiem do usunięcia prezydenta ze stanowiska jest złożenie wniosku o impeachment przed Izbą Reprezentantów. Wniosek trafia do Komisji ds. Sądownictwa Izby Reprezentantów. I to ona ocenia czy jest w ogóle zasadny – czyli czy prezydent popełnił przestępstwo, które umożliwia usunięcie go z urzędu.
Jakie przestępstwo uniemożliwia pełnienie urzędu? Na dobrą sprawę nie wiadomo. Artykuł II sekcja 4 konstytucji wymienia zdradę stanu, korupcję oraz poważne przestępstwa i naruszenia prawa. To o jakie przestępstwa i naruszenia prawa chodzi jest natomiast kwestią dyskusyjną – i taka dyskusja wybucha zawsze gdy Kongres próbuje zastosować impeachment wobec prezydenta, co jak na razie miało miejsce tylko dwukrotnie.
Jeżeli komisja uzna, że wniosek jest zasadny, to Izba musi zagłosować za jego przyjęciem. Potrzeba do tego zwykłej większości, czyli 218 głosów – dopiero po tym głosowaniu możemy mówić o impeachmencie. Dlatego na liście prezydentów, którzy mieli do czynienia z impeachmentem nie ma Nixona – po Watergate wniosek był gotowy i prawdopodobnie by przeszedł, ale prezydent zrezygnował z urzędu przed głosowaniem. Zastosowanie wobec prezydenta impeachmentu nie oznacza, że zostanie pozbawiony urzędu. Porównując proces usunięcia prezydenta do procesu sądowego, impeachment jest odpowiednikiem postawienia w stan oskarżenia.
Sprawa wtedy trafia do Senatu. I zaczyna przypominać proces sądowy, gdzie przedstawiciele Izby są prokuratorami, próbującymi przekonać senatorów, że dany polityk powinien złożyć urząd. Prezydent, jak każdy oskarżony, ma prawo do obrońcy, powoływania własnych świadków itp. Po wysłuchaniu obu stron i debacie za zamkniętymi drzwiami senatorowie – pod przewodnictwem głównego sędziego Sądu Najwyższego – głosują. I żeby prezydent stracił stanowisko, to głos musi zapaść tzw. superwiększością 2/3 senatu (67 głosów).
Senat może uznać oskarżenia Izby za bezzasadne i uniewinnić oskarżonego – i tak się zdarzyło w obu dotychczasowych wypadkach. Szczególnie ciekawie wyglądało to w przypadku Clintona. Jego impeachment miał bowiem związek nie z romansami ze stażystkami, a z faktem, że złożył fałszywe zeznanie. Podczas procesu o molestowanie seksualne Pauli Jones Clinton zeznał, że nie utrzymywał kontaktów seksualnych z Monicą Lewinsky. Kenneth Star udowodnił – słynną już niebieską sukienką – że to nieprawda. Clinton popełnił więc całkiem poważne przestępstwo krzywoprzysięstwa, za które został skazany prawomocnym wyrokiem – który zapadł dwa miesiące po impeachmencie. Pomimo braku wielkich wątpliwości co do jego winy senatorowie zadecydowali, że powinien pozostać na stanowisku.
Jak więc widać droga do utraty przez Trumpa stanowiska jest długa. Najpierw trzeba mu udowodnić, że faktycznie popełnił przestępstwo, które kwalifikuje go do impeachmentu. Jeżeli to się uda, to Izba Reprezentantów – gdzie większość mają Republikanie – musi formalnie postawić go w stan oskarżenia. Następnie 67 senatorów – czyli wszyscy Demokraci i co najmniej 19 Republikanów – musi zagłosować za jego skazaniem.
O ile Trump nie popełnił naprawdę poważnego przestępstwa, to nie ma na to raczej szans. Oczywiście współpraca z Rosjanami aby wygrać wybory takim przestępstwem by była, ale jak na razie nie ma żadnego dowodu, że w ogóle miała miejsce.
Ba, jego usunięcie nie byłoby wcale dobre dla Demokratów. W USA nie ma czegoś takiego jakby wcześniejsze wybory prezydenckie, więc jakby Trump stracił stanowisko, to prezydentem z automatu zostanie Mike Pence. Który reprezentuje skrajną prawicę – i w którego ideowość, w przeciwieństwie do Trumpa, nikt nie wątpi.
O co więc chodzi?
O wybory.
W przyszłym roku w USA odbędą się bowiem wybory do Izby Reprezentantów i do 1/3 senatu. Republikanie mają obecnie 238 reprezentantów czyli bezpieczną rezerwę 20 głosów ponad większość. Tymczasem przedwyborcze przewidywania dają Demokratom – w najbardziej optymistycznej wersji – 209 z 435 miejsc, czyli nadal pozostaną mniejszością. W najbardziej pesymistycznej wersji z tych, które widziałem, przewaga Republikanów powiększy się do 250 miejsc.
Jeszcze ciekawiej jest w Senacie. Wybory do senatu odbywają się partiami, po 1/3 miejsc. W tym roku do wyborów stają senatorowie, którzy wygrali w 2012 roku. Tyle tylko, że z 33 miejsc zaledwie 8 należy do Republikanów, którzy staną do wyborów w stosunkowo bezpiecznych okręgach. Pozostałe 25 to Demokraci i dwóch niezależnych, którzy są związani z Demokratami – w tym Bernie Sanders. Jeżeli z tych 25 wybory przegra ośmiu, a Republikanie utrzymają swój stan posiadania, to będą mieli 60 głosów. A to oznacza, że będą mogli przełamać filibustera – czyli blokadę mównicy. W praktyce – Republikanie będą mogli przepchać każdą ustawę i każdą nominację, poza tymi, które wymagają superwiększości – a Demokraci nie będą mogli nic zrobić.
Stawka jest więc wysoka.
Biały Dom i Kongres to naczynia połączone. Jeżeli prezydent cieszy się uznaniem i szacunkiem wyborców, to jego partia na tym zyskuje w sondażach. Widać to było w 2012 roku, gdy zaczynała się druga kadencja Obamy. Działa to również w drugą stronę – im mniejszym poparciem będzie cieszył się Trump, tym mniejsze szansę mają Republikanie na przejęcie pełni władzy. Dlatego przed wyborami wielu Republikanów kibicowało Clinton – bali się, że prezydentura Trumpa źle odbije się na partii.
I dlatego właśnie Demokraci walczą o impeachment Trumpa nawet jeśli szanse na usunięcie go są iluzoryczne. Sam fakt, że impeachment jest w jego wypadku poważnie rozważany, powinien bowiem obniżyć jego poparcie, a tym samym poparcie GOPu.
Co oczywiście nie musi się sprawdzić. Poparcie dla Clintona de facto wzrosło po rozpoczęciu procedury impeachmentu. Ale seks-skandal to nieco inna para kaloszy niż współpraca z obcym – i wrogim – mocarstwem.
O ile Demokratom uda się taką współpracę udowodnić.